Скачать книгу

blisko dziesięciu lat pracował w Zakładach Rowerowych „Romet”. Już wtedy przedsiębiorstwo zaczynało kuleć i widać było trudności z dostosowaniem działalności do zachodzących w kraju przemian.

      W styczniu dziewięćdziesiątego roku sytuacja była na tyle fatalna, że dyrektor generalny Henryk Mackiewicz wraz ze swoim bliskim współpracownikiem wicedyrektorem Zbigniewem Więckowskim wyruszyli na poważne rozmowy do stolicy. Pokładano w nich ogromne nadzieje – tylko skuteczność ich działań mogła uchronić firmę przed upadkiem. Niestety nikt nie przewidział, że nawet nie zdołają opuścić Bydgoszczy, gdyż obydwaj poniosą śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku już na ulicy Fordońskiej. To był dotkliwy cios dla zakładu, po którym do tej pory trudno było wyjść na prostą. Filip i jemu podobni żyli w ciągłym lęku, że fabryka splajtuje, a oni wylądują na bruku.

      – To nie jest dobry czas na szukanie pracy – powiedział kiedyś Albertowi. – Za duże bezrobocie.

      – Racja, wszędzie ciężko. Człowiek nawet nie mrugnie powieką, a może wylądować na kuroniówce. Tylko jak utrzymać rodzinę z paru złotych zasiłku?

      Ślusarek też nie był pewny swojego zatrudnienia, choć miał świetne wykształcenie. Cóż więc mógł powiedzieć Filip, skoro zdał tylko maturę? Żałował, że nie uległ przyjacielowi, gdy ten usiłował namówić go na wspólne studia. Nie pociągała go farmacja. Teraz widział, że popełnił błąd. Obecnie licealiści nie kwapili się z podejmowaniem roboty zaraz po zdaniu egzaminów. Większość młodych ludzi kontynuowała naukę. Trochę odwlekali w ten sposób konieczność zmierzenia się z brutalnym rynkiem pracy. Jednak z tego powodu dla ludzi takich jak Jeżowski zaczynali stanowić poważną konkurencję.

      Za kilka lat stanowiska kierownicze obsadzone zostaną wykształciuchami z przypadku – westchnął. Nieważny będzie poziom wiedzy, lecz sam tytuł magistra.

      On był człowiekiem z pasją. Kochał rowery. Znał doskonale każdy model wypuszczany przez fabrykę – od najmniejszej śrubki po detale wykończeniowe. Mógłby z zamkniętymi oczami poskładać z osobnych elementów większość asortymentu oferowanego przez Romet.

      – A tobie co? – zagadnął go kolega, który także kończył przerwę. – Żujesz i żujesz, jak, nie przymierzając, krowa. – Poklepał Jeżowskiego.

      – Jakoś mi wszystko w gardle staje – odparł Filip.

      – A boli cię? Może to angina, bo chrypisz już od dłuższego czasu. Luty sprzyja wszelkiej maści zarazom.

      – Byłem u lekarza chyba z miesiąc temu, wykluczył anginę. Gardło mam zdrowe, zresztą oglądam je niemalże codziennie w lustrze. Doktorek poradził, bym rzucił palenie, bo prawdopodobnie właśnie ono wywołuje bronchit.

      – A dużo palisz? – zdziwił się Wojtek, ponieważ nigdy nie widywał Jeżowskiego wychodzącego na papierosa.

      – Prawie nic. Jak jeszcze uprawiałem kolarstwo, paczka wystarczała mi na tydzień. Kurzyłem bardziej dla towarzystwa niż z nałogu.

      – A teraz?

      – W sumie chyba niewiele więcej. Szkoda forsy!

      – Jesteś szczęściarzem, skoro potrafisz się ograniczyć. Ja codziennie puszczam z dymem dwie paczki, a i to nieraz mi mało. Moja ślubna wciąż utyskuje, że chciałaby mieć te pieniądze, które zostawiam w popielniczce.

      – Jakby ci szkodziło, to też byś nie kurzył. Mnie po fajkach duszno. Nie mogę złapać tchu.

      – A nie masz ty czasami czegoś na płucach?

      – A coś ty taki doktor, hę? Nie, nie mam – odparł Filip. – Obstawiam, że to skutek stresu. Człowiek ciągle goni cały w nerwach, a to że komuś podpadnie, a to że straci robotę. Organizm zaczyna się buntować.

      – Poczekaj, jak dobijesz do czterdziestki. – Wojtek pokiwał znacząco głową. – W pewnym momencie odkryjesz, że ciągle coś ci szwankuje. A to łeb, a to w krzyżu łupnie, a to zakłuje w boku. A po pięćdziesiątce już w ogóle jest standardem, że każdego dnia coś musi dokuczyć. Jak pewnego dnia nic cię nie zaboli, to stwierdzisz, że jesteś trupem – zachichotał.

      – Myślałby kto, że z ciebie takie chodzące zwłoki. – Filip nie mógł pohamować parsknięcia śmiechem, gdyż kolega, jak na blisko sześćdziesięciolatka, trzymał się nader krzepko. – Mógłbyś przeskoczyć niejednego młodzika.

      – Chciałbym! Dobrze, czas na mnie. A ty walcz z tą bułą, bo padniesz mi z głodu. Smacznego. Nie myśl tyle o troskach, a posiłek szybciej ci wejdzie.

      – Łatwo mówić – westchnął Filip.

      To nie były łatwe czasy. Żona zarabiała grosze. Niby od zawsze mieszkali przy rodzicach, lecz jakoś na nic im nie wystarczało pieniędzy. Stary dom wymagał generalnego remontu. Rok temu po długiej i ciężkiej chorobie Filipowi zmarła matka. Desperacko próbowali ją ratować. Wydali mnóstwo pieniędzy na koniaki oraz łapówki dla lekarzy. Nic nie pomogło, rak konsumował kobietę powoli, lecz wytrwale. Niedomagał też ojciec. Wcześnie przeszedł na rentę. Był weteranem wojennym, lecz dzisiaj już nikogo nie obchodzą bohaterowie, którzy stracili zdrowie dla wyzwolenia ojczyzny.

      Kondycja Ani również nie była najlepsza. Na pozór wszystko wyglądało jak należy, ponieważ fizycznie nic poważniejszego ślubnej nie doskwierało. Jej problemy siedziały głównie w umyśle. Jeżowscy od lat podejmowali starania o drugie dziecko. Rozpoczęli próby już rok po narodzinach Leny, lecz do tej pory nie zdołali powiększyć rodziny. Ania kilkakrotnie zaszła w ciążę, ale za każdym razem zarodek obumierał w przeciągu paru tygodni. Bardzo cierpiała z tego powodu. Liczna rodzina była jej największym marzeniem. Leczyła się, szukała porad u specjalistów – zarówno u ginekologów, jak i u szarlatanów „uzdrawiających” różnymi dziwnymi metodami. Kosztowało ją to fortunę, która szła na marne. Po każdym poronieniu popadała w depresję. Filip usiłował wyperswadować jej kolejne próby, gdyż widział jak bardzo cierpi, lecz ona nie chciała się poddać. On już dawno zdołał zaakceptować myśl, że nie będzie miał syna, choć odczuwał ciężar na sercu, ilekroć spoglądał na Alberta bawiącego się z Julkiem kolejką lub zdalnie sterowanym samochodem, a gdy wyrośli z tych zabawek, zastąpili je komputerem Amiga, na którym obydwaj lubili grać.

      – Nie wszystkie marzenia się spełniają – mruknął sam do siebie Jeżowski.

      Znowu poczuł nieprzyjemną duszność. Odruchowo dotknął dłonią gardła, lecz nie bolało. Przesunął palce niżej i znowu natrafił na zgrubienie, które zaobserwował kilka dni temu. Było symetryczne, po obu stronach szyi jednakowe. Początkowo myślał, że to tkanka tłuszczowa, lecz waga nie wskazywała, by przytył. Zwłaszcza że ostatnio jadał znacznie mniej. Może to była jakaś narośl, która uwierała tchawicę i powodowała uczucie duszności oraz ataki kaszlu?

      Ech… trzeba jeszcze raz ruszyć do lekarza i sprawdzić, o co chodzi.

      – Ach ta wstrętna zołza! – jęknęła Beata po powrocie ze szkoły.

      – Ja też się cieszę, że cię widzę – odparła na jej widok matka, wyglądając z kuchni.

      Tego dnia to Agata skończyła pracę wcześniej, więc jej przypadło w udziale gotowanie obiadu. Od dłuższego czasu kobiety mieszkały samotnie. Z rzadka zaglądał do nich Piotr. Przez wiele lat w lokalu na Kapuściskach panował straszny ścisk. Teraz każda z nich miała własną sypialnię, a największy pokój służył za salon.

      – Co cię tak wzburzyło? – zagadnęła Kostowa, gdy córka zrzucała w przedpokoju ciepły zimowy płaszcz i kozaki.

      – Nie co, tylko kto. Jak zwykle Martyna!

      – Na Krasnowską nie ma lekarstwa. – Agata pokiwała głową ze zrozumieniem. – Miałam z nią trzy światy w naszej podstawówce.

Скачать книгу