Скачать книгу

bardziej niemiecko było już tylko w okolicach Alej Ujazdowskich i Szucha, które jako Siegestrasse i Strasse der Polizei stanowiły oś Dzielnicy Policyjnej.

      – Tak, zwijamy się. Może Wars i Sawa? – zaproponował Rybski.

      – Ty to zawsze musisz sobie żartować. Firmowy lokal twojego byłego kolegi Ciechaniaka!

      – Nie żartuję. Na miejscu Ciechaniaków bym się tam nie pokazywał.

      – Masz rację, chłopaku, najciemniej jest pod latarnią.

      Złapali rikszę i pojechali na ulicę Wielką, czyli do samego Śródmieścia. Wielka biegła równolegle do Marszałkowskiej, po jej zachodniej stronie, i oddzielona była od reprezentacyjnej ulicy tylko rzędem domów. Mimo niedzieli i czasu wojny ludzi było mnóstwo, czuć było niepokój i podniecenie, coś się kroiło. Rybski szybko zrozumiał, dlaczego na każdym rogu rozbrzmiewa muzyka, a uliczni muzykanci bez skrępowania grają zakazany repertuar. Niemiecka policja i wojsko wróciły po panicznej ewakuacji, lecz większość folksdojczów i niemieckich cywilów zniknęła bezpowrotnie, a wraz z nimi zagrożenie ze strony szpicli biegających na skargę do patroli. Byli jeszcze w Warszawie folksdojcze, jednak nie tacy wyrywni jak kiedyś, a wielu z nich, nie mogąc wyjechać, zmieniało adresy.

      Kiedy skręcali ze Świętokrzyskiej w Marszałkowską, dwóch cwaniaków rzewnie śpiewało:

      Już nie mamy gdzie się skryć, hycle nam nie dają żyć.

      Po ulicach gonią wciąż, patrzą, kogo jeszcze wziąć.

      A gdy skręcali z Marszałkowskiej w Sienną, dobiegła do ich uszu ostatnia zwrotka innej piosenki, raźno wyśpiewywanej przez dwunastoletniego wyrostka. Dwóch młodszych asystentów zbierało do czapek moniaki.

      Siekiera, motyka, gaz i prąd,

      kiedyż oni pójdą stąd.

      Siekiera, motyka, prąd i gaz,

      a żeby w was piorun trzasł.

      Mieli jeszcze kawałek, jednak wysiedli trochę wcześniej, bo Zyga zwrócił uwagę na gazeciarzy.

      – Zobacz, co oni mają?

      – Na gazeciarzy za starzy… no i za dobrze ubrani – zauważył Rybski.

      Bo to nie byli gazeciarze, a nastoletni chłopcy rozdający konspiracyjną prasę.

      Czegoś takiego nie było przez całą okupację! Doszli do Złotej, a tam w repertuarze ulicznej orkiestry była piosenka sławiąca szmuglerów, którzy zaopatrywali Warszawę w niezbędne produkty.

      Tera je wojna,

      kto handluje, ten żyje.

      Jak sprzedam rąbankę,

      słoninę, kaszankę,

      to bimbru się też napiję.

      – Rąbnie jak nic! – podsumował Stolarczyk to, co działo się na ulicach. –

      Dzieciaki się grzeją, wszyscy czekają na znak. Ja bym to ostudził, ja bym dokładnie sprawdził.

      – Ci, co są nad dzieciakami, chyba nie będą niczego studzić. Tych paru, których poznałem, to nieźli bajkopisarze, cokolwiek usłyszą, i tak wiedzą swoje.

      Weszli do szynku, który może nie był najszykowniejszy w mieście, ale za to zawsze był dobrze zaopatrzony. Marianowi Ciechaniakowi przez wszystkie lata powodziło się doskonale. Żył dobrze z Niemcami, którym w zależności od ich pozycji i możliwości dawał albo odpalał po specjalnych cenach najlepsze specjały. Jednocześnie wykonywał pewne usługi dla polskiego podziemia, zwłaszcza w czasach, gdy były już Wojskowe Sądy Specjalne, a nie było jeszcze grup egzekucyjnych. Szwajcarski paszport? Ciechaniak! Broń? Ciechaniak! Waluta? Także on! Kupić można było u niego wszystko, nawet życie, bo za stosowną opłatą wyciągał z Dulagu, czyli obozu przejściowego na Skaryszewskiej. Wpadłeś w łapance i groziła ci wywózka na roboty do Niemiec? Jeśli rodzina nie była chytra i znała adres Ciechaniaka, opuszczałeś Durchgangslager na Kamionku. Dla niego to była fraszka, bo potrafił wyciągać Żydów z getta, a z Pawiaka niemal każdego, kto miał odpowiedni pieniądz lub coś na wymianę. Wars i Sawa była jego nieformalnym biurem, na zapleczu przyjmował interesantów, stąd wydawał dyspozycje. Był jednym z tych, którzy pretendowali do tytułu Króla Miasta, on jednak żartował, że król to jest Zygmunt i urzęduje na placu Zamkowym, a on, Maniek Ciechaniak, musi się zadowolić innym tytułem, a że królestwem była Polska, a nie Warszawa, on skromnie tytułuje się księciem. „Ja jestem książę! – krzyczał, kiedy się napił. – A to wszystko wkoło to Wielkie Księstwo Warszawskie!

      Tego dnia na dworze księcia Ciechaniaka było pustawo, jakby wczorajsza strzelanina mogła być kojarzona z jego porażką. Przez prawie pięć lat okupacji udawało mu się wszystko, aż wczoraj nadszedł jego koniec. Jeszcze nie ostateczny, ale na pewno wyrzucający go na jakiś czas na aut.

      Podeszli do szynkwasu, który był dłuższy niż w zwykłych barach i zdradzał, że właściciel lokalu miał ambicję, by naśladować bar amerykański. Była to dość nieudolna próba, jednak wszystkie braki wynagradzał barman. Pan Roman Kostrzewski miał nieco demoniczny wygląd, który bardziej pasował do kierownika zakładu pogrzebowego niż do szefa knajpy. Bez dwóch zdań przykuwał uwagę, lecz dopiero kiedy zaczynał mówić, klient zapominał o niedostatkach wystroju, a nawet o tym, że trwa wojna.

      – Dzień dobry! Co sobie szanowni panowie winszują? Mamy wszystko! Coś od pana Martella czy może skosztują szanowni panowie specjały wdowy Cliquot? A może – barman zniżył głos do szeptu – mają panowie życzenie spędzić czas z angielskim gentlemanem? – Widząc brak reakcji, uśmiechnął się grzecznie. – Rozumiem, że nie każdy gustuje w whisky. A może szanowni panowie sami podpowiedzą mi kierunek poszukiwań?

      – Chciałbym coś miejscowego, ale sprawdzonego, coś niedrogiego, a pewnego – powiedział Stolarczyk z miną światowca, który odwiedza bar w jakimś dalekim egzotycznym kraju. – I bez niespodzianek – zaznaczył, groźnie unosząc palec.

      – Zatem polecam coś specjalnego! – Barman sięgnął głęboko pod ladę i wyciągnął smukłą butelkę zawierającą przezroczysty płyn. – Rewelacyjny trunek, ziemniaki z południowego, doskonale nasłonecznionego stoku, dyskretny aromat drożdży, potrójna filtracja. Rekomendowane przez eksperta, czyli mesje Antoniego Bimbra!

      Policjanci wybuchnęli śmiechem. O tym, że do wyboru jest tylko koncesjonowana wódka lub nielegalny bimber wiedzieli od początku, lecz chętnie brali udział w spektaklu, którego scenarzystą, reżyserem i głównym aktorem był pan Roman. Przed wojną pracował w renomowanych lokalach, a teraz tu, w lekko szemranej knajpie. Był jej atrakcją i przynętą dla gości, którzy znali go z elegantszych miejsc. Podobno mógł pracować w Cafe Bodo, w słynnych lokalach u sportowców[9] i U Aktorek, lecz kiedyś z rozbrajającą szczerością powiedział: „A na co mi to? Tam nie byłbym gwiazdą!”.

      A tu był!

      – Pan komisarz raczy skosztować? – Podsunął Rybskiemu nie jakiś mały kusztyczek, a pełnowartościową kolejkę.

      Rybski wypił, było jak trzeba, zapaszek bimbru nie psuł efektu, moc bardzo rzetelna.

      – Testowane w obecności okulistów – zażartował pan Roman.

      – A pan Antoni Bimber naprawdę próbował? – Rybski postanowił strząsnąć z kwiecistej opowieści barmana nieco bajeru. Wątpliwe bowiem, czy ojciec chrzestny księżycówki, Antoni Bimber, mógł po przykrym wypadku, który rozsławił go na całą Warszawę i uczynił nieśmiertelnym, pić jakikolwiek alkohol. Jesienią 1939 roku Bimber padł ofiarą ciężkiego zatrucia i padł bez przytomności. Zabrano go z mieszkania przy Miedzianej do szpitala i tam odratowano, a historię o zatruciu samogonem powtarzała cała Warszawa. – On chyba nawet w tę stronę nie spojrzy, panie Romanie!

      Barman zrobił zatroskaną minę, wąsik pod jego nosem

Скачать книгу