Скачать книгу

jakiegoś innego, który by działał na naszym terenie? – Tłuścioch nie ukrywał niezadowolenia. – Ale nie ciesz się za bardzo! Dogadałem się z szefostwem, że przed transferem masz skończyć wszystkie swoje sprawy! Więc zabieraj się do roboty!

      – Tak jest – odparł podkomisarz.

      Pierdolony złamasie – pomyślał.

      Rozdział 16

      Świat zaczął zakwitać ranami.

J.G. Ballard

      Posoliłem kanapkę z pomidorem i rzodkiewką. Ugryzłem. W zębach zachrzęściło, mimo to połknąłem zmieloną pulpę z chleba, masła i warzyw. Popiłem herbatą, przepłukując usta, po czym otarłem je wierzchem dłoni. Ze zdumieniem zauważyłem na niej smugę krwi. Jednocześnie coś zapiekło mnie w gardle i poczułem dziesiątki igiełek próbujących przebić moją szyję.

      Złapałem jeszcze raz solniczkę i odkręciłem sitko, by zajrzeć do środka. Zamiast soli ujrzałem drobinki szkła.

      Usiadłem na łóżku, przecierając oczy. Cholera, co za popaprany sen!

      Na szczęście, zanim zacząłem na dobre zastanawiać się nad swoim zdrowiem psychicznym, uzmysłowiłem sobie, że dziś odwiedzi mnie Oliwia. Moja latarnia wiodąca do przystani. Przynajmniej taką żywiłem nadzieję.

      Przemieściłem się do łazienki, spłukałem resztki snu z powiek, umyłem zęby. Długi prysznic sprawił, że reszta koszmaru wywietrzała mi z głowy. W samych bokserkach wybrałem się na inspekcję lodówki. Wyjąłem z niej wszystko poza lodem, po czym zabrałem się za systematyczne sprawdzanie dat ważności na opakowaniach. Wolałem uniknąć rozstroju żołądka czy zatrucia jadem kiełbasianym.

      Jogurt powędrował do kosza, resztę ustawiłem na stole, dbając o to, żeby każdy element układanki zajął należne mu miejsce.

      Na dwóch kromkach razowego chleba rozsmarowałem masło, na to położyłem plasterki żółtego sera, wędlinę i kawałki pomidora, na koniec wszystko przystrajając drobniutko poszatkowanym szczypiorkiem. Może mój mózg nie odróżnia smaku szampana od kocich szczyn, ale przecież kubki smakowe nie są temu winne. Nie powinienem katować ich byle czym.

      Po śniadaniu ubrałem się i ruszyłem do sklepu na biblijne zakupy. Kupiłem chleb i dwa wina, przy okazji wdając się w pogawędkę ze sprzedawczynią. Mogłem pozwolić sobie na dobroduszność, bo Oliwia przelała na moje konto zaliczkę. I to nie byle jaką: opiewającą na kwotę, dzięki której przez najbliższy rok nie będę musiał martwić się rachunkami.

      Obiegowa opinia głosi, że mężczyźni są wzrokowcami. Ja jestem na pewno. Wzrokowcem i dotykowcem, o ile istnieje takie pojęcie. Dlatego staram się, żeby witraże wychodzące spod mojej ręki nie stanowiły jedynie miłej dla oka dekoracji. Mam ambicję, by stały się czymś więcej. Przebłyskiem magii. Soczewką skupiającą piękno i prawdę otoczenia. Nawet, jeśli ta prawda nader często bywa bolesna.

      Myślę, że Oliwia w jakiś sposób to wyczuwała.

      – Chcę ci pozować! – zażądała, gdy tylko jej otworzyłem.

      – Witaj, sponsorko – odparłem żartobliwie. – Ja też się cieszę, że cię widzę.

      Zamiast odpowiedzi wcisnęła mi język w usta. Nie broniłem się, traktując to jako kontynuację niedawno podjętej terapii. Gdy skończyła, przez chwilę oddychała gwałtownie, jak bokser po walce.

      Gdyby to rzeczywiście była walka, rzuciłbym ręcznik. W starciu z nią nie miałem najmniejszych szans.

      – Chodź, coś ci pokażę – wydyszała. Ciepło, bezwonnie. Raczej kusząco niż tajemniczo.

      Trochę to dziwne – pomyślałem. Czyżby znała mój dom lepiej niż ja sam? Po nim też chciała mnie oprowadzać?

      Przystanęliśmy w pracowni przy wykuszowym oknie, za którym rosło kilka jabłoni i wiśni. Wiatr targał nimi niemiłosiernie. Opadłe liście gniły, pogodzone ze swym losem. Nie był to widok, który można polubić. Chyba, że w ramach kultywowania depresji.

      Spojrzałem na Oliwię. Położyła mi dłoń na policzku i nieomal zmusiła, bym znów wyjrzał na zewnątrz.

      – Widzisz? – spytała.

      – Co mam widzieć? Możesz sprecyzować?

      – Widzisz te krople na szybie?

      – Widzę.

      – Bezbarwne, słabe, nie zostawiają po sobie najmniejszego śladu. Są jak ludzie. A ja… nie jestem taka.

      – Nikt nie twierdzi, że jesteś.

      – To, co mam, nie wystarcza. Pragnę czegoś więcej. Pragnę być alfą i omegą… – urwała, z nagłym zaciekawieniem rozglądając się po pomieszczeniu, zupełnie jakby szukała potwierdzenia dla tego, co właśnie powiedziała. Prześliznęła wzrokiem po stole z rozłożonymi na nim kawałkami szkła, szafie na narzędzia, aż dotarła do kominka, na którego obramowaniu leżała moja kolekcja. Należał do niej pozbawiony wskazówek mosiężno-marmurowy zegar z podobizną Włada Drakuli na tarczy, stare, popękane okulary ojca, miniaturowa fajka wodna bez ustnika, poobijana blaszana lokomotywa, która wyglądała jak po katastrofie kolejowej, i młynek do kawy ze złamaną korbką.

      Podeszła bliżej, biorąc go do ręki, by lepiej mu się przyjrzeć.

      – Mam słabość do zdekompletowanych rzeczy – wyjaśniłem.

      – Ja też – przyznała z czymś na kształt zawstydzenia. – Czasem nawet wydaje mi się, że znajduję w nich tamę dla moich lęków.

      – Napijesz się wina? – spytałem, starając się skierować rozmowę w mniej przygnębiające rejony.

      – Czemu nie?

      Tyle w kwestii entuzjazmu – pomyślałem, maszerując do kuchni po wino i kieliszki. Napełniłem je i podałem jeden Oliwii.

      – Za sztukę, przewodniczkę błądzących! – wzniosła toast, wypijając całą zawartość kieliszka i odkładając go na parapet. Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, zaczęła się rozbierać. Szybko i gwałtownie, jakby wykonywała rozkaz jakiegoś okrutnego tyrana albo z góry powzięty plan.

      – Tu nie jest zbyt ciepło… – zaoponowałem. – Na pewno chcesz pozować nago?

      – To można inaczej?

      Muszę przyznać, że podskórnie oczekiwałem czegoś podobnego. Oliwia nie patyczkowała się ani z innymi, ani ze sobą, co z jednej strony było pociągające, z drugiej zaś budziło niepokój. Nie wydawała się całkiem normalna, choć wiadomo, że akurat w przypadku artystów normy prezentują się zgoła odmiennie.

      Rozłożyła ręce, wypinając lekko piersi i zastygając w pozie męczennicy przybitej do krzyża. Wykrzywiła przy tym twarz, zupełnie jakby jej czoło żłobiła cierniowa korona.

      – Nie błaznuj – przywołałem ją do porządku. – Bądź sobą.

* * *

      Otaczająca głowę mojej modelki aureola skurczyła się, po czym zniknęła zupełnie. Światło krótkiego zimowego dnia przygasało, a wraz z nim energia, która mnie napędzała. Odłożyłem ołówek i wyrwałem kartkę ze szkicownika.

      – Dobrze, póki co wystarczy – westchnąłem, starając się nie okazywać znużenia. – Możesz się ubrać.

      Odwróciłem się plecami do Oliwii, żeby dać jej trochę intymności. Wydawało mi się, że słyszę szelest sukienki wkładanej na gołe ciało. Po chwili podeszła do sztalugi. Ubrana, co odnotowałem z mimowolną przykrością.

      Конец

Скачать книгу