Скачать книгу

się nad ziemią; dowodził, że Bóg nie chce wojny i że trzeba, abyśmy żyli w pokoju i kochali się jak bracia. A teraz patrzcie. Jak tylko wybuchła wojna, we wszystkich kościołach modlą się o zwycięstwo, a o Bogu mówi się jak o jakim szefie sztabu generalnego, który wojną kieruje. Z tego szpitala wojskowego wywieźli co niemiara nieboszczyków i pełne wozy urżniętych rąk i nóg.

      – A żołnierzy chowają bez ubrania – rzekł inny żołnierz – bo w mundury nieboszczyków ubierają ludzi żywych, i tak w kółko.

      – Dopóki nie zwyciężymy – zauważył Szwejk.

      – Takiej fujarze zachciewa się zwycięstwa – odezwał się z kąta kapral. – Na front was zapędzić, do okopów, i pognać was na bagnety, na druty kolczaste, na miny i wilcze doły, i o nic nie pytać. Wylegiwać się na tyłach to każdy potrafi, ale zginąć nie chce się nikomu.

      – Ja też myślę, że musi to być bardzo pięknie dać się przebić bagnetem – rzekł Szwejk. – Kula w brzuchu też niebrzydka rzecz, ale jeszcze ładniejsza sprawa, gdy człeka przetrąci granat; człek dziwuje się wtedy, że nogi i brzuch oddaliły się poniekąd od niego i wydaje mu się to tak zabawne, że już z tego samego umiera, i to dużo wcześniej, nim mu to ktoś zdoła wytłumaczyć.

      Młodziutki żołnierz westchnął serdecznie. Sam żałował swego młodego życia; żałował, że urodził się w takim głupim stuleciu – chyba po to, żeby zostać zarżniętym jak wół w jatce. I na co to wszystko?

      Pewien żołnierz, nauczyciel z zawodu, rzekł, jakby czytał w jego myślach:

      – Niektórzy uczeni objaśniają wojnę pojawieniem się plam na słońcu. Jak tylko pokaże się taka plama, dzieje się zawsze coś okropnego. Zdobycie Kartaginy…

      – Zostaw pan sobie swoją uczoność – przerwał mu kapral – i idź pan zamieść izbę, bo dzisiaj kolej na pana. A nam diabli do jakichś tam bałwańskich plam na słońcu. Choćby ich tam było te dwadzieścia, to i tak za nie nic nie dostanę.

      – Ale te plamy na słońcu mają jednak wielkie znaczenie – wtrącił się do rozmowy Szwejk. – Razu jednego pokazała się taka jedna plama i jeszcze tego samego dnia zostałem obity „U Banzetów” w Nuslach. Od tego czasu, gdy się gdzie wybierałem, zawsze zaglądałem do gazet, czy nie pokazała się jaka plama. A jeśli się pokazała, to adiu Fruziu, nigdzie nie chodziłem i przesiedziałem plamę w domu. Jak wtedy wulkan Mont-Pelle zgładził całą wyspę Martynikę, to jeden profesor pisał w gazecie „Narodni Politika”, że już od dawna ostrzegał swoich czytelników przed wielką plamą na słońcu. A ta „Narodni Politika” nie trafiła na wyspę i biedni ludzie grubo przez to ucierpieli.

      Tymczasem kapelan spotkał się na górze w kancelarii szpitala z jedną damą ze Stowarzyszenia Szlachcianek Religijnego Wychowania Żołnierzy, ze starą, wstrętną megierą, już od samego rana chodzącą po szpitalu i wszędzie rozdającą obrazki świętych, które ranni i chorzy żołnierze wyrzucali do spluwaczek.

      Łażąc tak po szpitalu denerwowała wszystkich swoim głupim gadulstwem i napominaniem, żeby szczerze żałowali za grzechy i prawdziwie się poprawili, iżby po śmierci Bóg Niebieski dał im wiekuiste zbawienie.

      Była blada, gdy rozmawiała z feldkuratem, i wzdychała, jaka ta wojna straszna, bo zamiast uszlachetniać ludzi, robi z nich zwierzęta. Na przykład na dole ranni żołnierze wywalali na nią języki i powiedzieli jej, że jest pokraką i kozą niebiańską.

      – Das ist wirklich schrecklich, Herr Feldkurat, das Volk ist verdorben.

      I rozgadała się o tym, jak sobie wyobraża religijne wychowanie żołnierza. Albowiem tylko wtedy walczy żołnierz dzielnie za swego najjaśniejszego pana, gdy wierzy w Boga i ma uczucia religijne, bo nie boi się śmierci, wiedząc, iż czeka na niego raj.

      Gadatliwa megiera wygłosiła jeszcze kilka podobnych komunałów, a widać po niej było, że jest zdecydowana nie wypuścić kapelana ze swoich pazurów; on jednak odczepił się bardzo nieelegancko.

      – Jedziemy do domu, Szwejku! – zawołał zwracając się w stronę odwachu.

      W drodze powrotnej nie zwracali już na siebie niczyjej uwagi.

      – Niech na przyszłość posyłają do szpitala, kogo chcą – rzekł kapelan. – Do czego to podobne, ażeby człowiek targował się z nimi o pieniądze za każdą duszę, którą chce zbawić. Same buchaltery i rachmistrze! Hołota!

      Widząc w ręku Szwejka buteleczkę z „poświęcanym” olejem, nachmurzył się i powiedział:

      – Najlepiej zrobimy, Szwejku, jeśli tym olejem nasmarujecie mnie i sobie buty.

      – Spróbuję także naoliwić zamek – dodał Szwejk. – Ogromnie skrzypi, gdy ksiądz kapelan wraca nocą do domu.

      Tak skończyło się ostatnie namaszczenie, do którego w ogóle nie doszło.

      XIV. Szwejk zostaje pucybutem porucznika Lukasza

      1

      Szczęście Szwejka było nietrwałe. Nieubłagany los przerwał przyjaźń, jaka istniała między nim a feldkuratem. Aczkolwiek kapelan przedstawiał się dotychczas jako postać na ogół sympatyczna, to jednak po tym, czego dopuścił się obecnie, tracimy dla niego wszelką sympatię.

      Feldkurat sprzedał Szwejka porucznikowi Lukaszowi, a raczej przegrał go w karty. Tak samo dawnymi czasy sprzedawano w Rosji chłopów pańszczyźnianych. Rzecz stała się zgoła nieoczekiwanie. U porucznika Lukasza zebrało się doborowe towarzystwo i grało w oko.

      Kapelan przegrał wszystko, co miał, i wreszcie rzekł:

      – Ile pożyczycie mi na mego pucybuta? Ogromny idiota, ale interesująca postać. Coś non plus ultra. Jeszcze nikt i nigdy nie miał takiego służącego.

      – Pożyczę ci sto koron – zaproponował porucznik Lukasz. – Jeśli nie oddasz do trzeciego dnia, to mi ten rarytas przyślesz. Mój pucybut to wstrętny człowiek. Ciągle wzdycha, pisze listy do domu i kradnie, co mu w rękę wpadnie. Biłem go nawet; na nic się nie zdało. Wybiłem mu parę przednich zębów, ale chłop się nie poprawił.

      – Zgoda – rzekł lekkomyślny feldkurat. – Pojutrze sto koron albo Szwejk.

      Przegrał i tych sto koron i smutny wracał do domu. Wiedział z całą pewnością i nie oddawał się żadnym złudzeniom, że do pojutrza nie zdobędzie tych stu koron i że właściwie sprzedał Szwejka nikczemnie i podle.

      „Powinienem był zażądać dwieście koron” – gniewał się na siebie, a przesiadając się z jednego tramwaju do drugiego, aby za chwilę dotrzeć do domu, stał się nagle tkliwy i sentymentalny.

      „Nieładnie to z mojej strony – pomyślał dzwoniąc do drzwi swego mieszkania. – Jak ja teraz spojrzę w jego idiotyczne, poczciwe oczy”.

      – Kochany Szwejku – rzekł znalazłszy się w domu. – Stała się rzecz niezwykła. Prześladował mnie pech w kartach. Zaryzykowałem, bo miałem pod ręką asa, a potem dostałem dziesiątkę, a bankier, chociaż miał waleta, dociągnął także do dwudziestu jeden. Ryzykowałem parę razy na asa albo na dziesiątkę i zawsze miałem tyle, co i bankier. Przegrałem wszystkie pieniądze.

      Chwilę milczał.

      – W końcu przegrałem i was. Zastawiłem was za sto koron i jeśli nie oddam ich pojutrze, to już nie będziecie mój, ale pana porucznika Lukasza. Bardzo mi przykro. Naprawdę.

      – Sto koron jeszcze mam – rzekł Szwejk – mogę panu feldkuratowi pożyczyć.

      – Dawajcie! – ożywił się feldkurat. – Natychmiast zaniosę je

Скачать книгу