Скачать книгу

– I mistrzowsko przeniosłeś ją na papier.

      Don Manuel zgodził się, by Dalmau dalej portretował trinxeraires. Wszyscy zachowywali się tak jak Maravillas: mieli huśtawki nastroju, raz byli podekscytowani, to znowu przybici. Niektórych odprawił po jednej czy dwóch sesjach. Jedni krzyczeli i biegali po pracowni, inni zasypiali. Jedno z dzieci chciało go nawet pobić, ale Maravillas stanęła w obronie Dalmaua. Zdarzały się też takie, które próbowały coś ukraść, cokolwiek, zwykły szkic, fartuch, glinianą figurkę, błyszczący kafelek. Niektórym się udawało: wybiegali ze swoim łupem z fabryki, nie czekając na obiecaną zapłatę.

      Nocami wiele z nich przychodziło pod ogrodzenie. Dalmau przyglądał im się ze ściśniętym sercem. Były wśród nich nawet te, które go okradły. Wracały! Także chłopiec, który rzucił się na niego z pięściami, i ten, który zasnął na podłodze pracowni. Pojawiały się też dzieci cierpiące na zaburzenia psychiczne, jakby zapomniały, że dzień, tydzień, miesiąc wcześniej urządziły tu istny cyrk. I ich koledzy. Armia bezdomnych smarkaczy polujących na coś do zjedzenia albo na parę centymów, szukających kąta do spania w pobliżu ciepłych pieców.

      Przez kilka miesięcy Dalmau kradł dusze tych wyrzutków społeczeństwa i przenosił je na arkusze papieru, które krzyczały o ich cierpieniu, ich strachu, ich desperacji… ich nędzy.

      Don Manuel codziennie przychodził nadzorować postępy Dalmaua. Czarno-białe szkice, zaledwie w kilku miejscach ożywione kolorowymi pastelami, nieuchronnie wciągały oglądającego do głębokiej studni smutku, w której żyli artysta i jego modele.

      – Trudno wynurzyć głowę z takiej głębi – przyznał któregoś razu mistrz, łapiąc ustami powietrze, jakby faktycznie wpadł w otchłań.

      „Cudowne”. „Fantastyczne”. „Dzieło sztuki”. Z każdym kolejnym portretem z ust don Manuela wychodziło coraz więcej pochwał. „Zorganizujemy wystawę, twoją pierwszą wystawę – oznajmił, włączając się do projektu. – W Kole Artystycznym Sant Lluc”. Poprosił go o dwa rysunki; zamierzał je pokazać w stowarzyszeniu artystycznym, by przetrzeć szlak.

      Koło Artystyczne Sant Lluc powstało jako odłam Barcelońskiego Koła Artystycznego. Jego członkom – tak zwanym Llucom – nie podobały się wpływy bohemy przeniesione z Paryża przez wybitnych malarzy, jak Ramon Casas czy Santiago Rusiñol: hedonistyczne, nonszalanckie podejście do życia, bardzo dalekie od konserwatywnego, katolickiego katalonizmu rządzącego mentalnością Lluców.

      Dalmau podziwiał Casasa i Rusiñola, czołowych przedstawicieli awangardy, a tym samym katalońskiego modernizmu, nie znaczyło to jednak, że gardził malarzami i architektami z kręgu Lluców, którzy w swoim statucie zakazywali przedstawiania kobiecych aktów. Należeli do nich między innymi Bassegoda, Sagnier, Puig i Cadafalch, a także Gaudí, architekt wprawiający w ruch kamienie. Jak można było nie uważać go za modernistę?

      – Różnica polega na tym – powiedział wielebny Jacint podczas jednego ze spotkań w szkole pijarów – że Llucowie nie są tak radykalni jak ci bezbożni wielbiciele chaosu i francuskiego libertynizmu.

      – Uważa ksiądz, że Sagrada Familia i Casa Calvet zaprojektowane przez Gaudiego nie są awangardowe ani rewolucyjne? – odparł wzburzony Dalmau. – Że budynki Puiga czy Domenecha nie są modernistyczne, chociaż to porządni obywatele, a nie żadna cyganeria?

      – Istotą modernizmu jest pobożność, religijność, z jaką Llucowie podchodzą do sztuki, a nie przekonania tych, którzy nazywają się modernistami tylko po to, by odrzucić historię i tradycje, często bez zastanowienia, i uznać za dobre wszystko, co nowe i nieznane.

      Dalmau nie odpowiedział; nie chciał się sprzeciwiać tej niemal mistycznej wizji sztuki, by nie sprawić przykrości komuś, kogo z każdym dniem darzył coraz większą sympatią.

      Koledzy mistrza entuzjastycznie przyjęli pomysł wystawienia rysunków Dalmaua. Jeden z nich określił je jako sugestywną wizję ubogiej Barcelony, która z drugiej strony nurza się w banalnych przyjemnościach. Taka wystawa mogła poruszyć sumienia. „Powinieneś wrócić na katechezę – poradził don Manuel, przekazawszy mu tę dobrą wiadomość. – Może od tego zależeć twoja kariera. Powiedziałem w stowarzyszeniu, że jesteś w trakcie nawrócenia, bo wątpię, żeby zgodzili się zorganizować wystawę ateiście”.

      Dalmau zbył mistrza potakującym mruknięciem; nie miał zamiaru się nawracać. Przez ostatnie miesiące jego życie kręciło się wokół pracy w fabryce i portretów, które rysował nocami, w towarzystwie Maravillas i wybranego trinxeraire.

      Rzadko widywał matkę. Wracał w środku nocy, kiedy już spała. Rano próbowali rozmawiać przy śniadaniu, ale milkli na widok pustego krzesła, które kiedyś zajmowała Montserrat. Wiedział, że Emma regularnie odwiedza Josefę; może starała się jej zastąpić utraconą córkę. Nie było dnia, żeby nie myślał o dziewczynie, nie odtwarzał w pamięci tego, jak ją uderzył, jak się upił, jak ją poniżył, jak starł się z jej kuzynem… Chciał znów spróbować się z nią spotkać. Wydawało mu się, że miłość, jaką ją darzył, stopniowo gaśnie, ale wystarczyło, że o niej pomyślał, by czuł ukłucie w sercu. Wtedy pytał o nią matkę, a ta zazwyczaj udzielała wymijających odpowiedzi. „Musi minąć trochę czasu”, rzucała i kończyła rozmowę, opierając stopę na pedale maszyny. Dalmau nie wiedział, czy ma na myśli żałobę po stracie córki, czy jego relację z Emmą.

      W niektóre poranki skręcał w stronę El Raval, żeby przejść w pobliżu Ca Bertrán. Zgiełk tętniącego życiem miasta – furmani krzątający się przed targowiskiem, stojące przed fabryczkami wozy, obwoźni handlarze, tłum robotników, bezrobotnych, żebraków i kręcących się wszędzie trinxeraires – pozwalał mu pozostać niezauważonym, mimo to zazwyczaj czatował na nią w bezpiecznej odległości, w bramie którejś z kamienic. Kilkakrotnie udało mu się ją zobaczyć: zawsze była czymś zajęta. Robił kilka kroków w stronę jadłodajni, ale w końcu się cofał. Nigdy do niej nie podszedł; za każdym razem wracało wspomnienie ciosu i pogardliwego „Zapomnij o mnie!”, którym go wtedy pożegnała. „Idiota!”, mruczał pod nosem. Kiedyś pomyślał, że któryś z przechodniów mógł wziąć do siebie tę obelgę. Rozejrzał się. Na szczęście tak się nie stało, choć kilku oddalających się mężczyzn kręciło głowami. Tak bardzo żałował swojego zachowania! Może Emma mu nie wybaczyła. Matka nigdy nie wspomniała, że o niego pytała. Może nadal czuła się odpowiedzialna za śmierć Montserrat, może nadal obwiniała jego. Może było jeszcze za wcześnie. Może matka miała rację i lepiej, żeby minęło więcej czasu…

      Zdarzało się, że kiedy Dalmau odchodził w kierunku fabryki, z kryjówki wyłaziła para trinxeraires, Delfín i Maravillas.

      – Która to? – zapytała któregoś razu dziewczynka.

      – Ta wysoka i ładna, w kwiecistej sukience i białym fartuchu – odpowiedział jej brat.

      – Jesteś pewien?

      – Jestem. Na jej widok biegnie schować się w bramie. Nie zauważyłaś? – zdziwił się Delfín.

      Maravillas zauważyła, ale chciała się upewnić, usłyszeć to z ust brata.

      – Widziałem nawet, jak drży. Wychyla czubek nosa, kiedy dziewczyna wychodzi na podwórze, a jak ona wraca do środka, wystawia całą głowę. Bez dwóch zdań! Idziemy! – ponaglił siostrę.

      Pobiegli za Dalmauem, żeby jak zwykle wpaść na niego, niby to przypadkiem, w dzielnicy Sant Antoni. „Śledzicie mnie?”, zapytał przy jednym z pierwszych spotkań. „Tak”, odpowiedziała mu wtedy Maravillas.

      Dalmau zawsze kupował im coś do jedzenia u jednego z handlarzy, którzy pokrzykując, krążyli po mieście z wózkami.

      Któregoś

Скачать книгу