Скачать книгу

nimfy towarzyszyły odwiedzającym w drodze na pierwsze piętro. Kobiety o metalicznym połysku – efekt wypalania płytek – rywalizowały pod względem kolorystyki i estetyki z pozostałymi elementami dekoracyjnymi, dziełami największych barcelońskich mistrzów.

      Dalmau zdjął marynarkę i zakasał rękawy, by pomóc robotnikom przy układaniu płytek. Pilnował każdego szczegółu, a w razie potrzeby interweniował; znał się na tym. Wreszcie mógł się przyjrzeć swojemu dziełu. Gratulacje, które zebrał, nie zdołały zmienić jego zdania: czegoś mu brakowało. Nie chodziło o estetykę ani o wykonanie, raczej o wrażenie, że nie włożył w ten projekt serca, że nie poświęcił mu dostatecznej uwagi, że nie doszło do niezbędnego zjednoczenia artysty z dziełem. Montserrat, Emma i matka skradły wszystkie jego uczucia i emocje. Nie przeszkodziło mu to jednak w tym, by uczcić sukces z mistrzem, architektem i rzemieślnikami oraz z właścicielem kamienicy, bankierem, który zapłaciwszy im za wykonaną pracę, zaprosił ich na wystawną kolację do Gran Hotel Continental.

      – Nie masz krawata – skarcił Dalmaua mistrz, kiedy właściciel kamienicy, don Jaime Torrado, zaproponował wyjście do ulubionej restauracji barcelońskiej burżuazji.

      – Wiem, ale przecież moja koszula nie ma kołnierzyka – odparł chłopak.

      – Wystarczy, że ma marynarkę – dobiegł ich głos bankiera. – Nikt nie odmówi wstępu autorowi dzieła sztuki, które umieściliśmy dziś w moim domu. Wybitni artyści i architekci twierdzą – dodał, kładąc dłoń na ramieniu Dalmaua, skrępowanego tym przesadnym gestem uznania – że znajomość rysunku to podstawa. Masz jakieś rysunki do pokazania?

      – Ma, ma – wtrącił don Manuel, dumny, jakby chodziło o jego własne szkice.

      – Chętnie bym je zobaczył – oznajmił bankier.

      – Kiedy tylko pan zechce – odparł mistrz, chcąc pozostać w centrum uwagi. – Moja fabryka i jej zbiory są do pańskiej dyspozycji.

      Gran Hotel Continental znajdował się niedaleko kamienicy, na rogu Rambla de Canaletes i placu Catalunya. Dalmau został nieco w tyle, posuwał się za rozgadaną grupką jakby siłą inercji. Myślał o rysunkach. Oczywiście, że je ma! I to dużo! A także obrazy. A nawet kilka glinianych figurek wypalonych w piecu. Trzymał je w pracowni. Mistrz znał jego prace, chwalił je i zapewniał, że któregoś dnia będzie mógł je wystawić, a wtedy wszyscy dostrzegą artystę, którego ma w sobie. Zapędzał go do pracy. Praca, praca, praca. Dalmau nie protestował, choć nie lubił mechanicznej roboty obliczonej na ilość. Wolał drobne zlecenia, żmudną dłubaninę. To z nich czerpał największą satysfakcję.

      Poprzedniego wieczoru zamknął się w pracowni, zerknąwszy po raz enty na okładzinę, którą nazajutrz mieli położyć w kamienicy. Opóźniał powrót do domu, gdzie czekał go terkot maszyny do szycia. Krzyknął do Paca, żeby przyniósł mu coś na kolację. Staruszek nie odpowiedział, za to zjawił się jeden z chłopaczków.

      – Musiał na chwilę wyjść – poinformował Dalmaua. – Przyszła jego siostra. Jakiś wypadek. Ktoś z rodziny czy coś takiego. Był bardzo zdenerwowany.

      Dalmau spojrzał na umorusaną twarz dziecka, jego potargane, sztywne od brudu włosy, zgaszone zapadnięte oczy. Był mały i chudy, jak wszystkie głodujące dzieci żyjące na ulicy.

      – Nie ruszaj się – przykazał.

      Chłopiec znieruchomiał. Dalmau sięgnął po papier i zaczął rysować jego twarz. Próbował oddać spojrzenie dzieciaka, malujący się w nim smutek… Nie, może to nie był smutek, ale rezygnacja, rozczarowanie, żal do życia, do całego świata, do ludzi i do Boga, którego mistrz kazał mu co niedziela odwiedzać.

      Po wejściu do przestronnej restauracji Dalmaua oślepiło światło elektryczne odbijające się od złoconych wykończeń i od obrazów, zwielokrotnione przez lustra. Uderzył go kontrast z półmrokiem rozjaśnianym słabym blaskiem lampy gazowej, który panował w jego pracowni, kiedy rysował twarz chłopca. Zasiedli przy długim stole, w sumie jakieś dwanaście osób. Lniany obrus, porcelanowa zastawa, srebrne sztućce, delikatne szkło, kelnerzy ubrani lepiej niż niektórzy goście, w tym Dalmau. Zajął miejsce na końcu stołu, po przeciwnej stronie niż bankier i don Manuel, między osowiałym, małomównym sekretarzem pana Torrada a pomocnikiem architekta, starszym od niego studentem, który bezustannie rozpływał się nad dziełami swojego mistrza.

      Dalmau był oszołomiony otaczającym go luksusem, ale nie tak bardzo jak chłopczyk z fabryki, kiedy wręczył mu dziesięć centymów w nagrodę za to, że pozwolił się narysować. Wziął monetę, po czym obszedł stół, żeby zobaczyć szkic: oczy, nic poza tym, małe oczy, bez brwi, bez powiek. Pojedyncza linia zakręcająca na wysokości podbródka umiejscawiała je w nieobecnej twarzy.

      Dalmau zbył studenta, który próbował wciągnąć go do rozmowy, i pogrążył się w milczeniu, podobnie jak siedzący po lewej sekretarz. Spojrzał na stojący przed nim talerz, na serwetkę, kieliszki, srebrne sztućce… Było ich dużo, po co aż tyle? Chłopczyk zacisnął monetę w pięści, jakby bał się, że ktoś może mu ją odebrać. Dziesięć centymów, prawdziwy skarb! Wrzawa, jaka zapanowała przy stole, gdy polano białe wino, niemieckiego Schloss Johannisberga, wyrwała Dalmaua z zamyślenia. Ledwo umoczył w nim usta, pomny na skutki niedawnego pijaństwa i na spotkanie, które czekało go tego wieczoru. Podano pierwsze danie: bisque d’écrevisses à la française. Zapach wskazywał, że to zupa rybna. „Raki”, poinformował sekretarz, widząc, że Dalmau wpatruje się w zawartość łyżki. Była bardzo smaczna.

      „Narysuje mnie pan jeszcze kiedyś?”, zapytał chłopczyk.

      Dalmau nigdy nie jadł zupy rakowej. Malec czekał z uśmiechem na jego odpowiedź.

      „Co cię tak cieszy?”, zapytał młodzieniec. Chłopiec wyciągnął pięść, w której ściskał monetę. Dalmau pomylił się co do jego oczu: teraz błyszczały. Poczuł się oszukany. Tyle razy z nim rozmawiał, a nawet żartował… Nazywał się Pedro. A może to był Mauricio? Nie rozróżniał ich. „Nie, raczej już cię nie narysuję”, odpowiedział.

      Z twarzy chłopczyka zniknął uśmiech. Cmoknął, rozczarowany. „Woli pan rysować dzieci, które się nie uśmiechają?”, zapytał niespodziewanie.

      Po zupie przyszła kolej na saumon du Rhin. Dalmau odważył się wypić jeszcze trochę białego wina. Sięgał po takie same sztućce jak sekretarz. Sytuacja polityczna, strajk, niezadowolenie robotników, kryzys gospodarczy, pnący się w górę republikanie, dezaprobata wobec anarchistów – takich tematów dotyczyła rozmowa przy stole, kiedy zaserwowano trzecie danie: filet de boeuf à la Richelieu. Cielęcina pieczona z winem, boczkiem i pomidorami, podana z warzywami i czerwonym francuskim Château d’Yquem – bogaci barcelończycy nie pijali hiszpańskich win. „Dzieci, które się nie uśmiechają. Tego właśnie chcę?”, zastanawiał się Dalmau, sięgając po kieliszek bordeaux. Odpowiedział sobie, że tak. Może faktycznie potrzebował ludzi smutnych jak on, którzy podzielaliby przytłaczające go uczucia. Świat nimf i zwiewnych, powabnych kobiet tylko je ranił.

      „Znam wielu trinxeraires – powiedział chłopiec, na co on skinął głową. – Ale mnie też pan coś odpali, prawda?” Dalmau znów przytaknął, a kiedy malec wyszedł z pracowni, podarł szkic oczu.

      Na deser ananas i ciasta, które kelnerzy przywieźli na pozłacanym wózku. Wybrał czekoladowe. Szampan Moët et Chandon, wina deserowe, a dla chętnych mocniejsze trunki. Były także hawańskie cygara. Dalmau nie palił, schował swoje do kieszeni marynarki. Spróbował szampana, bąbelki buzowały mu na języku i podniebieniu. Było to niezwykłe wrażenie, nowe, zbyt świeże, zbyt frywolne; wymazało ostatecznie wspomnienie chłopca o smutnych oczach, które wracało przez cały wieczór.

      DWADZIEŚCIA SIEDEM PESET ZA

Скачать книгу