Скачать книгу

je, jak też te ołówki i biały zeszyt – mówił lama – jako znak przyjaźni dwóch kapłanów… a teraz… – podłubał za pasem, wyciągnął inkrustowany piórnik żelazny i położył go na stole kustosza. – To na pamiątkę ode mnie… ten piórnik. Jest on nieco stary, jak i ja sam.

      Był to wyrób chiński z żelaza, jakiego już dzisiaj nie leją, okryty starożytnym deseniem, a kustoszowi, w którym ozwała się żyłka kolektorska, serce rwało się do niego od pierwszego wejrzenia. Lama żadną miarą, mimo namowy kustosza, nie chciał z powrotem przyjąć swego daru.

      – Gdy powrócę, odnalazłszy rzekę, przyniosę ci opatrzony napisami obraz Padma Samthory, jeden z tych, jakie malowałem na jedwabiu w klasztorze. Tak… i jeszcze obraz Koła Życia – zachichotał – gdyż jesteśmy obaj mistrzami jednego cechu.

      Kustosz miał chętkę jeszcze go zatrzymać; już niewielu w świecie było takich, którzy znali tajemnicę tradycyjnych pędzelkowych malowideł buddyjskich, co to są jakby na wpół malowane, a na wpół pisane. Lecz lama, zadarłszy głowę, ruszył krokiem posuwistym i przystanąwszy na chwilę w zamyśleniu przed wielkim posągiem zadumanego Bodhisata, wymknął się przez drzwi obrotowe.

      Kim poszedł za nim jak cień. To, co podsłuchał, podnieciło go niezmiernie. Ten człowiek był czymś zupełnie nowym we wszystkich jego przeżyciach, więc Kim postanowił go śledzić, całkiem jak gdyby chodziło tu o zbadanie nowego gmachu lub przyjrzenie się jakiemuś osobliwemu obchodowi w mieście Lahorze. Lama był jego odkryciem, więc chłopak zamierzał wziąć go w posiadanie. Matka Kima była też Irlandką!

      Starzec zatrzymał się koło Zam-Zammah i rozejrzał się wokoło, aż wzrok jego padł na Kima. W tej chwili nie znać było w nim zapału, jaki ożywiał go w pielgrzymce; czuł się starym, porzuconym17 i doznawał dziwnej pustki.

      – Nie wolno siadać pod tą armatą! – huknął policjant wyniośle.

      – Hu-hu! Ty sowo! – odciął się Kim w obronie lamy. – Siądź pod armatą, staruszku, jeżeli masz ochotę. Kiedy to ukradłeś pantofle mleczarce, Dunnoo?

      Była to potwarz zgoła nieuzasadniona, rzucona pod wrażeniem chwili, ale zdołała uciszyć policjanta Dunnoo, który wiedział, że donośny krzyk Kima potrafi zwołać, w razie potrzeby, zastępy złośliwych uliczników.

      – Komu oddawałeś tam cześć? – ozwał się Kim uprzejmie, przycupnąwszy w cieniu obok lamy.

      – Nie oddawałem czci nikomu, moje dziecię. Pokłoniłem się Wzniosłemu Prawu.

      Kim bez wzruszenia posłyszał o tym nowym bożku; znał się już niecoś na podobnych sprawach.

      – A czym ty się zajmujesz?

      – Żebrzę. Przypomniałem sobie, że to już czas niemały, jak nie jadłem i nie piłem. Jaki jest w tym mieście zwyczaj zbierania jałmużny? W milczeniu, jak u nas w Tybecie, czy też głośno?

      – Ci, którzy żebrzą po cichu, umierają też po cichu z głodu! – rzekł Kim, przytaczając ludowe przysłowie. Lama próbował powstać, lecz zwalił się z nóg i siadł powtórnie, wzdychając za swoim uczniem, który zmarł w odległym Kulu. Kim, odchyliwszy w bok głowę, przypatrywał mu się z zaciekawieniem i w zadumie.

      – Daj mi miseczkę. Znam ludzi w tym mieście… wszystkich, którzy są miłosierni. Daj, a odniosę ci ją pełną strawy.

      Starzec potulnie jak dziecko wręczył mu miseczkę.

      – Odpocznij sobie. Ja znam ludzi tutejszych.

      Podreptał do straganu kundżri (przekupki z niskiej kasty), co znajdował się naprzeciwko toru tramwajowego, poniżej Bazaru Motee. Znała ona Kima od dawna.

      – Oho! Czy stałeś się yogi, że chodzisz z tą miską żebraczą? – zawołała.

      – Nie! – odparł Kim wyniośle. – W mieście zjawił się nowy kapłan… człowiek, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.

      – Stary kapłan, młody tygrys! – odezwała się z gniewem kobieta. – Oj, daliż mi się we znaki ci nowi kapłani! Złażą się jak muchy do moich towarów! Czyż ojciec mego syna jest studnią miłosierdzia, by dawać wszystkim, którzy proszą?

      – Nie! – rzekł Kim. – Twój mąż jest nie tyle yogi (świątobliwy), co yagi (złego charakteru). Lecz ten kapłan jest zupełnie nowym przybyszem. Sahib z Domu Cudów gwarzył z nim za pan brat. No, matko, napełnijcie mi tę miskę! On czeka.

      – Miskę… ciewy18! Toć to cebrzyk wielkości krowiego brzucha! Jesteś tu w łaskach, jak święty byk Shivy. On mi tu już rano wygarnął co najlepsze cebule z koszyka, a teraz, dalibóg, muszę tobie napełniać michę! On tu znów nadchodzi!…

      Ogromny, myszaty byk bramiński torował sobie drogę wśród różnokolorowej gawiedzi, a z pyska zwisał mu skradziony banan. Zmierzał wprost do straganu, znając dobrze przywileje poświęcanego bydlęcia; pochylił łeb i sapał ciężko nad rzędem koszyków, jak gdyby w nich przebierając. Naraz wystrzelił w górę mały twardy obcas Kima i trzasnął buhaja w oślizgłe, sine nozdrza. Ów parsknął gniewnie i przeszedł na drugą stronę szyn tramwajowych, z wściekłością wstrząsając garbem.

      – Widzisz! Uratowałem ci trzy razy więcej, niżby cię kosztowało napełnienie tej miski. No a teraz, matko, daj krzynkę ryżu, a na to trochę suszonej ryby… tak, i jeszcze nieco zupy jarzynowej.

      Z głębi kramika19, gdzie leżał jakiś człowiek, doszedł pomruk.

      – On odpędził byka – ozwała się baba półgłosem. – Dobrze przecie dać coś ubogiemu.

      Wzięła miskę i odniosła ją pełną gorącego ryżu.

      – Ależ mój yogi nie jest krową! – rzekł Kim poważnie, wygrzebując palcami dziurę w wierzchołku kopiastej strawy. – Przydałoby się trochę polewki i pieczonego ciasta, a kęs smażonych owoców też by go ucieszył, jak sądzę.

      – Ten dołek jest tak duży, jak twoja głowa! – sarknęła baba; mimo to napełniła wgłębienie smaczną, dymiącą zupą jarzynową, przywaliła to z wierzchu sucharem, na sucharku położyła wiórko20 świeżo wybitego masła, a z boku pacnęła grudkę kwaśnej marmelady21 tamaryndowej. Kim z lubością wpatrywał się w ten stos.

      – No, wystarczy! Ilekroć będę na targowicy22, byk nie zajrzy do tego domu. Bezczelny z niego żebrak!

      – A ty? – zaśmiała się przekupka. – Ale wyrażaj no się dobrze o bykach. Czyżeś mi sam nie opowiadał, że kiedyś tam ma przyjść do ciebie z pola Ryży Byk, by ci pomagać. A teraz zabieraj to żarcie i poproś tego świątka o błogosławieństwo dla mnie. Może on też zna jakieś leki na bolące oczyska mojej córki. Zapytaj go o to, Mały Przyjacielu całego świata!

      Lecz Kim wyfrunął jeszcze przed domówieniem tego zdania, wymykając się kundlom pariasów i zgłodniałym znajomkom.

      – Tak zbieramy jałmużnę my, którzy wiemy, jak się brać do rzeczy! – rzekł chełpliwie do lamy, który wybałuszył oczy, ujrzawszy zawartość miski. – A teraz frygaj… i ja też z tobą się pożywię. Ohe bhistie! – zawołał na nosiwodę polewającego kleszczowiny23 koło muzeum. – Daj no tu wody! Nam, ludziom, chce się pić!

      – Nam, ludziom! – rzekł bhistie, śmiejąc się. – Czy jedna łagiew skórzana wystarczy na dwu takich ludzi? Pijcież sobie w imię miłosierdzia.

      Wypuścił

Скачать книгу


<p>17</p>

czuł się starym, porzuconym – daw. konstrukcja z przym w N., dziś w B.: czuł się stary, porzucony. [przypis edytorski]

<p>18</p>

ciewy (gw.) – też coś. [przypis edytorski]

<p>19</p>

kramika – dziś: kramiku. [przypis edytorski]

<p>20</p>

wiórko – dziś: wiórek. [przypis edytorski]

<p>21</p>

marmelada – dziś: marmolada. [przypis edytorski]

<p>22</p>

targowica – tu: targowisko. [przypis edytorski]

<p>23</p>

kleszczowina – roślina, z której wyrabiają znany olejek rycynowy. [przypis tłumacza]