Скачать книгу

po paciorkach różańca i zawrócił ku muzeum.

      – Z jakiej jesteście kasty? Gdzie wasz dom? Czy dalekoście chadzali? – zapytał Kim.

      – Idę z Kulu… z tamtej strony Kailasu… lecz cóż ty możesz wiedzieć?… od tych gór, gdzie – (tu westchnął) – powietrze i woda są świeże i chłodne.

      – Aha! Khtai! (Chińczyk) – rzekł Abdullah wyniośle. Fook Shing wygnał go raz ze sklepu za to, że opluł bożka stojącego nad rzędami obuwia.

      – Pahari (góral) – rzekł mały Chota Lal.

      – Tak jest, dziecko… góral z gór, jakich nigdy nie obaczysz w życiu. Czy słyszałeś o Bhotiyalu (Tybecie)? Nie jestem Khitai, lecz Bhotiya (Tybetańczykiem) musiałeś słyszeć… jestem lamą, czyli guru (duchowny), jak się mówi po waszemu.

      – Guru z Tybetu! – rzekł Kim. – Nie widziałem jeszcze takiego człowieka! Więc w Tybecie są Hindusi?

      – Jesteśmy z tych, co kroczą Drogą Pośrednią, i żyjemy spokojnie po klasztorach, ja zaś chciałbym przed śmiercią zwiedzić cztery miejsca święte. Teraz wy, którzy jesteście dziećmi, wiecie tyle samo, co ja stary.

      Uśmiechnął się życzliwie do chłopców.

      – Czy jadłeś co?

      Pogmerał w zanadrzu i dobył stamtąd wyszczerbioną, drewnianą miseczkę dziadowską. Chłopcy skinęli głową. Wszyscy znajomi im kapłani chodzili na żebry.

      – Jeszcze mi się jeść nie chce – rzekł, odwracając głowę niby stary żółw grzejący się na słońcu. – Czy to prawda, że w Domu Cudów w Lahorze znajduje się wiele obrazów? – ostatnie słowa powtórzył, jakby chcąc sprawdzić adres.

      – To prawda – rzekł Abdullah – Pełno tam pogańskich wizerunków. Ty również jesteś bałwochwalcą.

      – Nie zważaj na to, co on bajdurzy! – rzekł Kim. – To dom rządowy i nie ma tam żadnego bałwochwalstwa, tylko sahib (Europejczyk) z siwą brodą. Chodź ze mną, to ci pokażę.

      – Cudzoziemscy kapłani zjadają dzieci – szepnął Chota Lal.

      – A on jest cudzoziemcem i but-parast (bałwochwalcą)! – rzekł mahometanin Abdullah.

      Kim roześmiał się.

      – To ci frajer! Uciekajcie schować się za mamusin fartuszek, pędraki! Chodź za mną!

      To mówiąc, przepchnął się przez drzwi kołowrotowe; starzec poszedł za nim i zatrzymał się w osłupieniu. W przedsionku stały większych rozmiarów posągi grecko-buddyjskie, wykonane (uczonym tylko wiadomo, kiedy) przez zapomnianych mistrzów, których dłonie nie bez zręczności starały się oddać wdzięki sztuki greckiej, co zawitała tu sposobem jakimś niedocieczonym. Znajdowały się tam setki obrazów: fryzy pełne płaskorzeźb, ułamki posągów i tafle marmurowe okryte deseniem, które niegdyś przyozdabiały ceglane mury buddyjskich stupa i vihara na północy, a obecnie wykopane z ziemi i opatrzone napisami stanowiły chlubę muzeum. Lama, rozdziawiwszy usta z podziwu, rozglądał się na wszystkie strony, aż na koniec z pełną zachwytu uwagą zatrzymał się przed sporą wypukłorzeźbą, przedstawiającą koronację czy apoteozę Buddy Pana. Mistrz wyobrażony był w postawie siedzącej, na lotosie, którego płatki były tak głęboko wcięte, że wydawały się nieomal oderwane. Dokoła niego w kornym uwielbieniu stała cała hierarchia królów, dostojników i staroświeckich Buddów; poniżej widać było wodę lotosami porosłą, pełną ryb i ptactwa wodnego. Dwa bóstwa o motylich skrzydłach trzymały wieniec nad jego głową; ponad nimi druga para dźwigała baldachim, na którego szczycie wznosiła się wysadzana klejnotami mitra Bodhisata.

      – Pan! Pan! To sam Sakya Muni! – zawołał lama, na wpół szlochając, i zaczął półgłosem mruczeć przedziwne zaklęcia buddyjskie:

      Ku niemu droga – do prawd – w ustronie —

      Którego Maya nosiła w swym łonie,

      On pan Anandy – Bodhisat!

      – I on jest tutaj! Najwznioślejsze Prawo jest również tutaj! Pielgrzymka moja dobrze się zaczęła… I co za dzieło! Co za dzieło!

      – Sahib jest po tamtej stronie – rzekł Kim i dał nura w bok pomiędzy szafami pawilonu sztuki i rękodzieł. Siwobrody Anglik już od dłuższej chwili przyglądał się lamie, który odwrócił się uroczyście i oddał mu pokłon, po czym pogmerawszy przez chwilę w zanadrzu wydobył notatnik i świstek papieru.

      – Tak, to moje nazwisko – przemówił kustosz, uśmiechając się na widok pokracznego, dziecinnego gryzmołu.

      – Dał mi to jeden z naszych braci, co szedł w pąci13 do miejsc świętych (jest obecnie przełożonym klasztoru Lung-Cho) – jąkał się lama – on opowiadał mi o tym…

      Drżała mu sucherlawa ręka, gdy zataczał nią wokoło.

      – Witajże więc, lamo z Tybetu. Tu są obrazy, a ja tu przebywam w tym celu – (tu rzucił okiem na twarz lamy) – by gromadzić wiedzę. Chodź na chwilę do mego gabinetu.

      Starzec ruszył za nim, drżąc ze wzruszenia.

      Ów gabinet był jedynie małą drewnianą sypialnią, wyodrębnioną z galerii obrzeżonej rzeźbami. Kim położył się na ziemi, przytknąwszy ucho do szpary w spękanych od gorąca drzwiach cedrowych, a idąc za wrodzonym instynktem, natężył słuch i uwagę.

      Przeważna14 część rozmowy była dlań całkiem niezrozumiała.

      Lama, zrazu wahając się nieco, opowiadał kustoszowi o klasztorze Such-zen, leżącym naprzeciw Malowanych Skał, o cztery miesiące drogi od Lahory. Kustosz wyciągnął ogromny album z fotografiami i pokazał mu owo właśnie siedlisko, sterczące na urwistej grani, spozierające z wysoka na rozległą dolinę o różnobarwnym uwarstwieniu.

      – Tak, tak! – wołał lama, osadziwszy na nosie okulary chińskiej roboty w rogowej oprawie. – Oto furtka, którędy znosimy drzewo na zimę. A ty… więc Anglicy wiedzą o tym, wszystkim? Ten, który jest obecnie przełożonym klasztoru Lung-Cho, mówił mi o tym, ale nie chciało mi się wierzyć. Czy Pan nasz wszechpotężny odbiera cześć i tutaj? A życie jego jest i u was znane?

      – Wszystko jest tu wyryte na kamieniach. Chodź obejrzeć, jeżeli nie jesteś utrudzony.

      Lama wykatulał się do głównej sali i idąc obok kustosza, zwiedzał zbiory z uszanowaniem człowieka nabożnego i oceniającym spojrzeniem biegłego rzemieślnika. Sprawdzał szczegół za szczegółem z pięknej opowieści wyrytej na wyszarzałym kamieniu; niekiedy zbijały go z tropu nieswojskie mu greckie uogólnienia, lecz cieszył się jak dziecko za każdym nowym odkryciem. Gdzie brakło ciągłości, jak na przykład w Zwiastowaniu, kustosz uzupełniał treść, zasięgając pomocy w stosie książek francuskich i niemieckich z fotografiami i rysunkami.

      Był tam pobożny Asita (coś jakby Symeon z dziejów biblijnych), trzymający na kolanach Świętą Dziecinę, obok niego zaś zasłuchani ojciec i matka; były też zdarzenia z legend o ciotecznym bracie Devadatta. Była tam także i występna kobieta, która mistrza oskarżyła o nieczystość i została zawstydzona; było i kazanie w zwierzyńcu, a również i cud, który o brak zmysłów przyprawił czcicieli ognia; był Bodhisat jako władca, w królewskiej dostojności; było cudowne narodzenie, była śmierć w Kusinagarze, gdzie słaby jego uczeń postradał przytomność. Wprost niezliczone razy powtarzało się rozmyślanie pod drzewem Bodhi, a już na każdym miejscu było wyrażone uwielbienie jego miseczki żebraczej. W czas niedługi kustosz przekonał się, że jego gość nie był ot sobie dziadygą klepiącym pacierze, lecz uczonym o wielkich zdolnościach. Chodzili tam i z powrotem, przyglądając się wszystkiemu, a lama

Скачать книгу


<p>13</p>

iść w pąci – tzn. iść jako pątnik; pielgrzymować. [przypis edytorski]

<p>14</p>

przeważny – dziś: przeważający; stanowiący większość. [przypis edytorski]