Скачать книгу

mi je prędko i po cichu.

      – Na co? Po co? Tu nie trzeba kupować biletu.

      – Czy jestem twoim chelą, czy nie? Czyż nie jestem podporą twych starych nóg w podróży? Daj mi pieniądze, a oddam ci je o świcie.

      Wsunął dłoń za pas lamy i wyciągnął stamtąd kieskę.

      – Niechże tak będzie… niech będzie… – pokiwał głową starzec. – Świat ten jest wielki i straszny. Nigdym nie sądził, że tylu ludzi żyje na nim.

      Nazajutrz rano kapłan był wielce nadąsany, natomiast lama czuł się rozkosznie. Kim zaś spędził wieczór bardzo zajmująco ze starym wojakiem, który wyciągnął skądsi swą szablę kawaleryjską i kołysząc ją na chudych kolanach opowiadał mu o powstaniu i młodych kapitanach, spoczywających od trzydziestu lat w grobie… aż chłopca z wolna zmorzył sen.

      – Zdrowe być musi powietrze w tej okolicy – ozwał się lama. – Sypiam zazwyczaj lekko, jak wszyscy starcy, ale tej nocy spałem jak zabity i nie obudziłem się do białego ranka.

      – Łyknij sobie gorącego mleka – rzekł Kim, który nierzadko stosował takie lekarstwo względem znajomych palaczy opium. – Czas już ruszyć w drogę.

      – Na długą drogę, co przecina wszystkie rzeki Indii – rzekł lama radośnie. – Chodźmy. Ale jak myślisz, chelo, odwdzięczyć się tym ludziskom, nade wszystko zaś kapłanowi, za ich wielką uprzejmość? Wprawdzie są to but-parast, ale w przyszłych żywotach może doznają oświecenia? Czy dać rupię na świątynię? Przedmiot, który znajduje się wewnątrz tej świątyni, jest niczym innym, jak tylko kamieniem malowanym na czerwono, ale powinniśmy cenić serce człowieka, gdy jest dobre.

      – O święty! Czy odbywałeś kiedy drogę samopas? – Kim spojrzał nań ostro, niby jedna z wron indyjskich, co się krzątają po polach.

      – A juści, dziecię moje: od Kulu do Pathankot… z Kulu, gdzie zmarł mój pierwszy chela. Gdy ludzie byli dla nas dobrzy, składaliśmy datki, a na całym pogórzu okazywano nam życzliwość.

      – Inaczej jest w Hind (na niżu indyjskim) – rzekł Kim oschle. – Ich bogi mają wiele ramion i są złośliwe. Zostaw je w spokoju.

      – Chciałbym was odprowadzić przez kawałek drogi, Przyjacielu całego świata… ciebie i twojego żółtego człowieka – ozwał się czyjś głos; to stary wiarus człapał stępa na chudym kucyku o nożycowatych pęcinach, majacząc w brzasku na uliczce wioski – ostatniej nocy w mym wyschłym sercu wytrysły zdroje wspomnień i było to dla mnie błogosławieństwem. Naprawdę wojna rozchodzi się w powietrzu; odczuwam ją… Patrz, wziąłem ze sobą pałasz.

      Siedział, zwiesiwszy długie nożyska, na grzbiecie małego wierzchowca, a dłonią oparł się na głowicy sążnistego52 pałasza dyndającego mu przy boku; poglądał srogo hen ponad kraj53 równinny, ku północy.

      – Opowiedz no mi jeszcze raz, jak on wyglądał w tej zjawie. Hopnij i siądź za mną. Bestyjka udźwignie nas obu.

      – Jestem uczniem tego świętego – rzekł Kim, gdy przejechali bramę wioski.

      Wieśniacy byli, zda się, niemal zmartwieni rozstaniem z nimi, natomiast kapłan pożegnał ich chłodno i z daleka. Zmarnował jeno niepotrzebnie tyle opium na człowieka, który nie nosił z sobą pieniędzy.

      – Wcale trafne powiedzenie. Nie bardzo się wdaję z ludźmi świętymi, ale szacunek nigdy nie zawadzi. W dzisiejszych czasach już nie szanują człowieka… nawet gdy sahib-komisarz przyjeżdża do mnie w odwiedziny. Lecz czemuż to chodzić z człowiekiem świątobliwym, jeżeli kogoś gwiazda prowadzi do wojny?

      – Ależ on jest człowiekiem świętym – rzekł Kim z powagą. – Jest naprawdę święty w słowach i czynach. On nie jest podobny innym: nigdy nie widziałem takiego jak on. Nie jesteśmy wróżbitami ani kuglarzami, ani żebrakami.

      – Ty nie jesteś… to widzę, ale nie znam tego drugiego. Bądź co bądź, maszeruje raźnie.

      Świeży dech poranku ożywił lamę, który śmigał wielkimi, rześkimi krokami podobnymi do chodu wielbłąda. Zatopiony był w rozmyślaniach i odruchowo pobrzękiwał różańcem.

      Szli drogą wiejską, pełną kolein i wybojów, co wiła się po równinie wśród wielkich, ciemnozielonych gajów mangowych54; na wschodzie bledziuchno rysowały się śniegiem przykryte Himalaje. Całe Indie wyroiły się na pola, do roboty; słychać było zgrzyt kołowrotów studziennych, pokrzykiwanie oraczy za bydłem i swarzenie się wron. Nawet kucyk poszedł za dobrym przykładem i ruszył prawie truchtem, gdy Kim położył rękę na puślisku.

      – Żałuję, żem nie dał rupii na kaplicę – rzekł lama, przebiegłszy palcami wszystkie osiemdziesiąt jeden paciorków różańca.

      Stary wojak warknął coś pod wąsem, a lama teraz dopiero zauważył jego obecność.

      – Czy i ty szukasz rzeki? – rzekł, odwracając się.

      – Dzień ledwo się zaczął – brzmiała odpowiedź. – Po kiego licha mi rzeka? Chyba do napojenia konia przed zachodem słońca! Jadę, żeby pokazać ci krótszą drogę do wielkiego gościńca.

      – Nie zapomnę ci tej grzeczności, człowiecze dobrej woli, ale na cóż ten pałasz?

      Stary wiarus tak się zawstydził, jak dziecko przyłapane na zmyślaniu.

      – Ten pałasz… – odezwał się obmacując swój oręż – o, to jeno55 moje upodobanie… upodobanie starego człowieka… Wprawdzie był rozkaz z policji, że w całych Indiach nie wolno nikomu nosić broni, ale – zaśmiał się i plasnął po rękojeści – mnie znają wszyscy policjanci w okolicy.

      – Niedobre to upodobanie – rzekł lama. – Cóż komu przyjdzie z zabijania ludzi?

      – Niewiele… ile wiem; ale gdyby od czasu do czasu nie zabijano złych ludzi, niedobrze byłoby na tej ziemi bezbronnym marzycielom. Nie wyssałem tego z palca, bom ci widział kraj od Delhi na południe zalany krwią.

      – Cóż to za szał ogarnął wówczas ludzi?

      – Wiadomo to tylko bogom, którzy zesłali tę plagę. Wżarł się ten szał w całą armię i zaczęto buntować się przeciwko oficerom. Było to pierwsze zło, ale dałoby się jeszcze je załagodzić, gdyby się pohamowali; alić oni woleli zabijać żony i dzieci sahibów. Wtedy przybyli sahibowie zza morza i zrobili z nimi surowy porachunek.

      – Pewne pogłoski o tym, jak mi się zdaje, dotarły do mnie przed wielu laty. Jak sobie przypominam, nazwano ów rok „Czarnym Rokiem”.

      – Jakimże ty żyłeś trybem, że nie wiesz o tym roku? Pogłoski, ciewy56! Cała ziemia wiedziała i trzęsła, się ze strachu.

      – Nasza ziemia nigdy się nie trzęsła, tylko raz… i w dniu, gdy Najdoskonalszy doznał oświecenia.

      – Brrmh! Ja widziałem przynajmniej trzęsienie ziemi w Delhi, a Delhi jest pępkiem świata.

      – Więc oni zwrócili się przeciwko kobietom i dzieciom? To był czyn zły, za który nie można uniknąć kary.

      – Niektórzy starali się temu zapobiec, ale na nic to się nie zdało. Byłem wtedy w pułku konnicy. Ten się zbuntował. Z sześciuset osiemdziesięciu szabel ilu pozostało wiernie przy swych dowódcach? Jak sądzisz? Trzech tylko! Ja byłem jednym z nich.

      – Tym większa zasługa.

      – Zasługa! Nie uważaliśmy tego wówczas za zasługę. Moi ludzie, przyjaciele, bracia

Скачать книгу


<p>52</p>

sążnisty – ogromny, bardzo długi; sążeń: daw. miara długości wynosząca w różnych okresach i różnych krajach od 176 do 2,15 m. [przypis edytorski]

<p>53</p>

kraj – tu: kraniec, kres. [przypis edytorski]

<p>54</p>

mango – (wyraz tamilski) owocowe drzewo rosnące w Indiach, a rodzące jadalne owoce, bardzo soczyste, o żywicznym zapachu. [przypis tłumacza]

<p>55</p>

jeno (daw.) – tylko. [przypis edytorski]

<p>56</p>

ciewy (gw.) – a to dopiero; też coś. [przypis edytorski]