Скачать книгу

strony zwłok stała stara tokarka TUM 24, krajowej produkcji. Na jej obudowie Rajcza ułożył starannie kilka plastikowych woreczków. Zakrzewski obejrzał wszystkie dokładnie: dowód osobisty, prawo jazdy, klucze – prawdopodobnie od domu, portfel wypchany kartami kredytowymi, chusteczki do nosa.

      – Nie ma komórki? – zapytał.

      – I kluczy do firmy.

      Zakrzewski zwrócił się do Michała Rucińskiego.

      – Zorientuj się, w jakiej sieci miał telefon, wyciągnij billing z ostatnich dni. Chcę wiedzieć, gdzie logował się w ciągu minionej doby, i może niech spróbują namierzyć, gdzie jest teraz.

      – Bez papieru od prokuratora będzie ciężko – zauważył Ruciński.

      – Nakaz prokuratorski będzie później – zniecierpliwił się Marcin. – Wysil trochę mózgownicę.

      Ruciński wzruszył ramionami, wyciągnął z kieszeni telefon, odwrócił się na pięcie i poszedł w kierunku wyjścia.

      – Najciekawsza jest jednak torba. – Technik wskazał Marcinowi torbę z szarego papieru stojącą na prowadnicy tokarki.

      Zakrzewski zajrzał ostrożnie do środka i gwizdnął przeciągle. W torbie znajdowało się pięć paczek banknotów spiętych gumkami.

      – Ktoś wie, ile tego jest? – zapytał.

      – Parol liczył.

      Szawczak spiął się jak uczeń wywołany do tablicy. Nawet znalazł w sobie tyle odwagi, żeby zbliżyć się do nich o krok.

      – Siedemdziesiąt sześć tysięcy – powiedział.

      Marcin był zdziwiony.

      – Jesteś pewien? Dlaczego nie sto, ewentualnie pięćdziesiąt, tylko akurat siedemdziesiąt sześć?

      – Nie wiem – odpowiedział niepewnie Parol.

      – Masz coś jeszcze, Robert?

      – O resztę pytaj Adamca, ja zajmowałem się zwłokami.

      – J-jasne.

      Jacek Adamiec zajmował się jeszcze bmw Koskowskiego, więc Marcin przeszedł pod taśmą, stanął obok Parola, ściągnął z trzaskiem rękawiczki i schował je do kieszeni spodni.

      – No cóż, porozmawiamy z tym facetem, który znalazł zwłoki – stwierdził.

      – Jest w dość kiepskim stanie. – Parol wskazał oszklone pomieszczenie przy drzwiach prowadzących do biur. Szara postać siedziała nieruchomo bokiem do nich.

      Pomieszczenie było małe, z trudem mieściło trzy osoby.

      Banaszkiewicz siedział za biurkiem, Marcin usiadł na brudnym stołku po drugiej stronie. Dla Szawczaka zabrakło już miejsca, więc stanął przy drzwiach, za plecami Zakrzewskiego.

      Piotr Banaszkiewicz niedawno skończył sześćdziesiąt dziewięć lat i na tyle wyglądał. Był drobnej postury, chudy, miał twarz poprzecinaną imponującą siecią zmarszczek i siwe, rzadkie włosy. Odstające uszy były nieproporcjonalnie wielkie. Siedział nieruchomo, w dłoniach ściskał szklankę z wystygłą, niedopitą kawą po turecku. Miał wielkie, spracowane dłonie, na których zatrzymał się na chwilę wzrok obu policjantów. Stawy palców były powiększone i zniekształcone przez reumatyzm. Piętnaście lat wcześniej firma, w której Banaszkiewicz przepracował całe życie, przeprowadziła restrukturyzację. Dostał wypowiedzenie, na szczęście mógł przejść na wcześniejszą emeryturę. Tyle tylko, że Banaszkiewicz miał na utrzymaniu niepracującą od wielu lat, chorą żonę i emerytura nie starczała do pierwszego. Musiał dorabiać. Imał się różnych zajęć, w końcu pięć lat temu kolega załatwił mu stanowisko stróża i sprzątacza w firmie Koskowskiego. Zarabiał grosze, ale ta praca była stała i nieoficjalna, co uważał za zaletę.

      Z trudem maskując zdenerwowanie, patrzył na odznaki zawieszone na piersiach obu policjantów.

      Zakrzewski spojrzał starszemu mężczyźnie w oczy.

      – Kto jeszcze, oprócz pana, ma klucze do zakładu i zna kody alarmu?

      Pytanie niezwiązane pozornie ze znalezieniem zwłok szefa tak zaskoczyło Banaszkiewicza, że policjant musiał je powtórzyć.

      – Ja mam klucze… szef, znaczy się, nieboszczyk… no, pan Koskowski i jeszcze jeden stróż, Władek Nowak, ale on ma dzisiaj wolne. Bo my, znaczy się, stróże, pracujemy po dwanaście godzin i odbieramy później wolne.

      Banaszkiewicz miał chropawy, ale przyjemny głos. Mówił cicho i niepewnie.

      – Ktoś jeszcze? – zapytał Zakrzewski.

      – Znaczy się, nie wiem. Może ktoś jeszcze ma…

      – Wie pan, gdzie mieszka ten Nowak?

      – Tak, oczywiście… – Podyktował nazwę ulicy i numer domu.

      Marcin spojrzał do tyłu, upewniając się, że Szawczak zanotował adres, i kontynuował:

      – Proszę nam jeszcze raz opowiedzieć dokładnie zdarzenia z dzisiejszego poranka. Minuta po minucie.

      Banaszkiewicz już zdążył poukładać sobie wszystko w głowie. Jego opowieść była bardziej rzeczowa niż to, co wcześniej powiedział Szawczakowi. Kiedy doszedł do znalezienia zwłok, zamilkł na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał.

      – On jeszcze żył… – wyszeptał w końcu tak cicho, że ledwo go usłyszeli.

      – Jest pan pewien? – zapytał Marcin. – W szoku ludzie widzą różne rzeczy.

      – Jestem pewien. – Stary człowiek spojrzał policjantowi prosto w oczy i zaraz spuścił wzrok, jakby się przestraszył własnej śmiałości. – On do mnie, znaczy się… on do mnie mówił.

      – Co mówił?

      – Nie bardzo zrozumiałem, znaczy się, musiałem sobie wszystko dokładnie przypomnieć, dlatego wcześniej temu panu młodszemu nie powiedziałem… – Wskazał wzrokiem Parola. – On mówił… znaczy się, zrozumiałem niewiele, pojedyncze słowa.

      – Może pan powiedzieć nam, jakie to były słowa?

      – Tak. Szef powiedział, że jest winny i że to kara za grzechy.

      Marcin znowu spojrzał przez ramię na Parola. On również wyglądał na zdziwionego.

      – Jest pan absolutnie pewien? – zapytał Marcin.

      – Tak. Jestem pewien. Znaczy się… o tej winie to mówił kilka razy i zanim zdążyłem zadzwonić na pogotowie, umarł. Wie pan, tak po prostu zamknął oczy i przestał oddychać. Znaczy się, ja naprawdę nic nie mogłem zrobić. Zadzwoniłem na pogotowie, ale on już nie żył. Tak po prostu umarł.

      – Spokojnie, panie Piotrze, nic pan nie mógł zrobić – powiedział Marcin. – Już nikt nie mógłby nic zrobić, nawet pogotowie.

      – No tak. – Banaszkiewicz pokiwał głową.

      – Czy Zbigniew Koskowski był dobrym szefem?

      Marcin widział, jak spracowane dłonie starego zacisnęły się na szklance z niedopitą kawą. Zaniepokoił się, że za moment szkło rozsypie się po całym pomieszczeniu.

      – Nie. Znaczy się… nie szanował ludzi, nie cenił ich, pomiatał, zwalniał za byle co. Nigdy nie słyszałem, żeby komuś powiedział dobre słowo. Płacił grosze, a sam co chwilę zmieniał samochody na coraz droższe. I jeszcze do tego wszyscy wiedzieli, że dużo wydaje na młodsze kochanki.

      – Panie Banaszkiewicz. – Zakrzewski starał się znowu spojrzeć swojemu rozmówcy w oczy, ale ten unikał jego wzroku. – Czy ktoś z załogi mógł mieć szczególny powód, żeby nie lubić szefa?

      Sens pytania dotarł do Banaszkiewicza

Скачать книгу