Скачать книгу

obok Abarczuka. Obrócił ku niemu mokrą twarz i zlizując krople wody z warg, powiedział cicho:

      – Zapamiętaj, ścierwo: jak zakapujesz operowi, to mnie nic nie zrobią. A ciebie załatwię jeszcze tej nocy, i to tak, że cały obóz jęknie.

      Wytarł się ręcznikiem i spokojnymi, dopiero co przemytymi oczami zajrzał w oczy Abarczukowi, a wyczytawszy z nich to, co chciał wyczytać, uścisnął mu rękę.

      W stołówce Abarczuk oddał Nieumolimowowi swoją miskę zupy kukurydzianej.

      Nieumolimow drżącymi ustami szepnął:

      – To bestia. Naszego Abraszę! Co za człowiek! – I przysunął sobie zupę Abarczuka.

      Ten bez słowa wstał zza stołu.

      Przy wyjściu ze stołówki tłum się rozstąpił, bo do środka wszedł Pieriekriost. Przestępując próg, nachylił się, bo obozowe framugi nie były obliczone na jego wzrost.

      – Dzisiaj mam urodziny. Przyjdź się zabawić. Popijemy wódeczki.

      Straszne! Dziesiątki ludzi słyszało nocną rozprawę, widziało człowieka, który podszedł do pryczy Rubina.

      Kto im bronił zerwać się, zaalarmować barak? Setki silnych ludzi, gdyby się zjednoczyło, mogłoby w parę chwil poradzić sobie z mordercą, uratować kolegę. Ale nikt nie podniósł głowy, nie narobił krzyku. Zarżnięto człowieka jak owcę. Ludzie leżeli, udawali, że śpią, naciągali na głowy kufajki, starali się nie kaszlnąć, nie słyszeć, jak miota się umierający.

      Co za podłość, co za barania pokora!

      Ale przecież i on nie spał, i on milczał, zakrywał głowę kufajką… Doskonale wiedział, że pokora nie wzięła się znikąd, zrodziło ją doświadczenie, znajomość łagrowych praw.

      Gdyby zerwali się w nocy, powstrzymali mordercę, to i tak człowiek z nożem silniejszy jest od człowieka bez noża. Siła baraku jest chwilowa, a nóż to zawsze nóż.

      Abarczuk też myślał o czekającym go przesłuchaniu: operowi łatwo domagać się zeznań, bo nie śpi nocą w baraku, nie myje się w przedsionku, wystawiając plecy na cios, nie chodzi po kopalnianych chodnikach, nie wchodzi do latryn obozowych, gdzie mogą skoczyć na niego i narzucić mu worek na głowę.

      Tak, tak, widział, jak nocą ktoś podchodzi do śpiącego Rubina. Słyszał, jak Rubin charczał, jak umierając, tłukł rękami i nogami o pryczę.

      Operacyjny, kapitan Miszanin, wezwał Abarczuka do gabinetu, zamknął drzwi i powiedział:

      – Siadajcie.

      Zaczął zadawać pytania, te, na które zawsze otrzymywał od więźniów szybkie i dokładne odpowiedzi.

      Potem podniósł znużone oczy na Abarczuka i przez kilka chwil na niego patrzył. Wiedział dobrze, że doświadczony więzień boi się niechybnej rozprawy w baraku i nigdy nie zdradzi, jakim sposobem gwóźdź trafił do rąk mordercy.

      Abarczuk też przyglądał się młodej twarzy kapitana, jego włosom i brwiom, piegom na nosie, i myślał, że ten mężczyzna jest od jego syna najwyżej o parę lat starszy.

      Kapitan zadał pytanie, to, dla którego wezwał więźnia, a na które nie odpowiedziało trzech innych, przesłuchiwanych przed Abarczukiem.

      Abarczuk milczał przez jakiś czas.

      – Co, jesteście głusi?

      Abarczuk nadal milczał.

      Jak bardzo chciał, żeby operacyjny, choćby nawet nieszczerze, choćby stosując tylko wypróbowany chwyt śledczy, powiedział: „Słuchaj, towarzyszu Abarczuk, przecież jesteś komunistą. Dzisiaj siedzisz w łagrze, a jutro może obaj będziemy płacili składki w jednej organizacji”.

      Ale kapitan Miszanin zapytał:

      – Zasnęliście? Może mam was rozbudzić?

      Abarczuka jednak nie trzeba było budzić.

      Ochrypłym głosem odrzekł:

      – Gwoździe z magazynu ukradł Barchatow. Poza tym wziął stamtąd trzy pilniki. Morderstwa dokonał, według mnie, Nikołaj Ugarow. Wiem, że Barchatow przekazał mu gwóźdź, a Ugarow kilka razy groził Rubinowi, że go zabije. Wczoraj miał powód: Rubin nie chciał mu dać zwolnienia chorobowego.

      Potem wziął podanego papierosa i wyjaśnił:

      – Uważam za swój partyjny obowiązek zameldować wam o tym, towarzyszu pełnomocniku operacyjny. Towarzysz Rubin to stary członek partii.

      Kapitan Miszanin dał mu odpalić, a następnie szybko zaczął pisać. Potem powiedział łagodnie:

      – Powinniście wiedzieć, że jako więzień nie macie prawa wspominać o żadnym członkostwie partyjnym. Zabrania się wam zwracać do kogokolwiek per „towarzyszu”. Jestem dla was „obywatelem naczelnikiem”.

      – Wybaczcie, obywatelu naczelniku – poprawił się Abarczuk.

      Miszanin dodał:

      – Przez kilka dni, dopóki nie skończę śledztwa, wszystko będzie w porządku. A potem, wiecie… Mogę was przenieść do innego obozu.

      – Nie, nie boję się, obywatelu naczelniku – oświadczył Abarczuk.

      Szedł do magazynu, wiedząc, że Barchatow o nic go nie spyta. Będzie nieustannie na niego patrzył, śledził jego ruchy, wyciągnie z niego prawdę spojrzeniami, pokaszliwaniem.

      Był szczęśliwy, zwyciężył siebie.

      Znowu miał władzę sądzenia. Wspominając Rubina, żałował, że nie może mu powiedzieć tego złego, co o nim myślał wczoraj.

      Minęły trzy dni, a Magar się nie pokazał. Abarczuk pytał o niego w kierownictwie kopalni, znajomi pisarze nie znaleźli jednak tego nazwiska na żadnej z list.

      Wieczorem, kiedy zrozumiał, że los ich rozłączył, przyszedł do baraku obsypany śniegiem sanitariusz Triufielow i wydłubując kawałeczki lodu z rzęs, poinformował Abarczuka:

      – Słuchajcie, tu do nas do działu sanitarnego trafił jeden więzień, prosił, żebyście do niego przyszli.

      Potem dodał:

      – Lepiej cię teraz zaprowadzę. Poproś starostę, niech cię zwolni, bo wiesz… zekowie nie mają żadnej świadomości – raz-dwa nogi wyciągnie, i agituj go potem, jak już włoży sosnową jesionkę.

      41

      Sanitariusz wprowadził Abarczuka na korytarz szpitalny, przesiąknięty przykrym, odróżniającym go od zwykłych baraków zapachem. Szli w półmroku, mijając stertę drewnianych noszy i związanych w toboły starych waciaków, widocznie czekających na dezynfekcję.

      Magar leżał w izolatce – komórce z drewnianych bali, gdzie tuż obok siebie stały dwa żelazne łóżka. Tutaj umieszczano zazwyczaj albo chorych zakaźnie, albo umierających, tak zwanych dochodiagów. Cienkie nogi łóżek wyglądały, jakby zrobiono je z drutu, ale nie były pogięte; nigdy nie leżeli na nich ci, którzy zachowali normalną wagę.

      – Nie tutaj, nie tutaj… Po prawej – rozległ się głos na tyle znany Abarczukowi, że wydało mu się: nie ma siwizny, nie ma niewoli, jest znowu to, czym żył i za co z rozkoszą oddałby życie.

      Wpatrując się w twarz Magara, powoli, jakby w zamroczeniu, powiedział:

      – Witaj, witaj, witaj…

      Magar, bojąc się, że sobie nie poradzi ze wzruszeniem, odezwał się celowo zwyczajnym, neutralnym tonem:

      – No, siadaj, siadaj tu, na łóżku.

      Po czym, widząc wzrok, jakim Abarczuk popatrzył na sąsiednie posłanie, dodał:

      – Nie będziesz mu przeszkadzał, jemu już nikt nie przeszkodzi.

      Abarczuk

Скачать книгу