Скачать книгу

Kie­dyś nie potra­fi­łem, ale co może zdzia­łać prak­tyka, doświad­cze­nie! Sen upo­dab­niał się do zapo­mnie­nia.

      Życie powra­cało jak senna jawa – ponow­nie roz­warły się drzwi: białe kłęby pary przy­lgnięte do pod­łogi, prze­to­czone do odle­głych ścian baraku, ludzie w bia­łych i ciem­nych pół­ko­żusz­kach, śmier­dzą­cych świe­żo­ścią, nie­zno­szo­nych, i coś, co runęło na pod­łogę nie­ru­chome, lecz żywe, pokwi­ku­jące.

      Sprzą­ta­jący, zdu­miony, lecz w pozie peł­nej sza­cunku pochy­lony przed kożu­chami dzie­sięt­ni­ków.

      – Czy to wasz czło­wiek? – i nad­zorca wska­zał grudę brud­nych szmat na pod­ło­dze.

      – To Jefre­mow – powie­dział sprzą­ta­jący.

      – Na drugi raz będzie wie­dział, jak kraść cudze drewno.

      Jefre­mow wiele dni prze­le­żał obok mnie na pry­czy, dopóki go nie wywieźli. Umarł potem w mia­steczku inwa­lidz­kim. Odbili mu „wnę­trze” – mistrzów w takiej robo­cie było na kopalni wielu. Nie skar­żył się – leżał i cicho stę­kał.

      DESZCZ

      Kopa­li­śmy w nowym tere­nie trzeci dzień. Każdy miał swój roz­kop, lecz w ciągu trzech dni nikt nie wgłę­bił się wię­cej niż na pół metra. Do wiecz­nej zmar­z­liny nikt na razie nie dotarł, cho­ciaż i łomy, i kilofy pod­ostrzano bez prze­rwy. Rzadki przy­pa­dek, gdy kowale nie mieli oka­zji do „odcią­ga­nia” – pra­co­wała tylko nasza bry­gada. Przy­czyną wszyst­kiego był deszcz. Padał już trze­cią dobę bez ustanku. Kamie­ni­sty grunt nie pozwa­lał roz­po­znać, czy pada godzinę, czy mie­siąc. Chłodny, drobny deszcz. Sąsia­du­jące z nami bry­gady dawno już zdjęto z pracy, ale były to bry­gady błat­nia­ków; nie mie­li­śmy nawet siły zazdro­ścić.

      Dzie­sięt­nik, w namok­nię­tym ogrom­nym bre­zen­to­wym płasz­czu z kan­cia­stym jak pira­mida kap­tu­rem, poja­wiał się rzadko. Wła­dza pokła­dała wię­cej nadziei w desz­czu, w mokrych nahaj­kach z wody spa­da­ją­cej na nasze plecy. Prze­mo­czeni byli­śmy już od dawna – nie mogę powie­dzieć, że do bie­li­zny, bo jej nie mie­li­śmy. Pry­mi­tywna, skryta kal­ku­la­cja kie­row­nic­twa pole­gała na tym, że deszcz i chłód zmu­szają nas do pracy. Jed­nakże nie­na­wiść do niej była sil­niej­sza i każ­dego wie­czoru dzie­sięt­nik mio­tał prze­kleń­stwa, opusz­cza­jąc do roz­kopu swój drew­niany przy­miar z nacię­ciami. Kon­wój pil­no­wał nas, ukryw­szy się pod „grzy­bem”, znaną łagrową budowlą.

      Nie mogli­śmy wycho­dzić z roz­ko­pów, zastrze­lono by nas. Nie mogli­śmy krzy­czeć jeden do dru­giego, zastrze­lono by nas rów­nież. Sta­li­śmy więc, mil­cząc, po pas w ziemi, w kamie­ni­stych jamach roz­cią­ga­ją­cych się jako dłu­gie pasmo roz­ko­pów wzdłuż brze­gów wyschnię­tego stru­mie­nia.

      W ciągu nocy nie zdą­ża­li­śmy wysu­szyć naszych buszła­tów, a gim­na­stiorki i spodnie suszy­li­śmy w ciągu nocy na ciele, i to nam się uda­wało.

      Głodny i zły, wie­dzia­łem jed­nak, że nikt na świe­cie nie zmusi mnie do samo­bój­stwa. Wła­śnie wtedy zaczą­łem rozu­mieć istotę wiel­kiego instynktu życia – cechy, którą w naj­wyż­szym stop­niu obda­rzony jest czło­wiek. Widzia­łem nasze konie, jak padały z wycień­cze­nia i „umie­rały” – nie mogę tego wyra­zić ina­czej, użyć innego cza­sow­nika. Konie niczym nie odróż­niały się od ludzi. Umie­rały od pół­noc­nego zimna, od pracy ponad siły, złego jedze­nia, bicia – i cho­ciaż wszystko to przy­pa­dało im w tysiąc­kroć mniej­szym wymia­rze niż ludziom, umie­rały wcze­śniej od nich. Zro­zu­mia­łem to, co naj­waż­niej­sze: że czło­wiek stał się nim nie dla­tego, iż jest stwo­rze­niem Bożym, i nie dla­tego, że ma dziwny wielki palec u każ­dej ręki. Dla­tego, że był fizycz­nie sil­niej­szy, bar­dziej wytrzy­mały niż wszyst­kie zwie­rzęta i jesz­cze dla­tego, że potra­fił zmu­sić swoje duchowe siły do służby siłom fizycz­nym.

      W owym roz­ko­pie myśla­łem o tym wszyst­kim już setki razy. Wie­dzia­łem, że nie skoń­czę ze sobą, gdyż spraw­dzi­łem tę swoją życiową siłę. W podob­nym roz­ko­pie, tylko że głę­bo­kim, odkry­łem nie­dawno za pomocą kilofa ogromny kamień. Wyzwa­la­łem ten ogrom kamie­nia ostroż­nie przez wiele dni. Zamie­rza­łem z tego nie­do­brego cię­żaru stwo­rzyć coś pięk­nego – zgod­nie ze sło­wami rosyj­skiego poety. Myśla­łem, że ura­tuję swe życie, łamiąc sobie nogę. Zaprawdę, był to wspa­niały zamiar – w pełni este­tycz­nego pocho­dze­nia. Kamień powi­nien był runąć i roz­kru­szyć moją nogę. I wtedy – na zawsze jestem inwa­lidą! Ten namiętny cel nale­żało wes­przeć obli­cze­niem, przy­go­to­wa­łem więc miej­sce, gdzie pod­sta­wię nogę; wyobra­ża­łem sobie, jak leciutko poru­szę kilo­fem… kamień runie. Dzień, godzina i minuta były wyzna­czone… nade­szły. Pod­sta­wi­łem nogę pod zwi­sa­jący kamień, sam sie­bie pochwa­li­łem za spo­kój, unio­słem rękę i obró­ci­łem zało­żony za kamień kilof niczym dźwi­gnię. Kamień spełzł ze ściany w wyzna­czone miej­sce. Jed­nakże – sam nie wiem, jak to się stało – szarp­ną­łem nogę w bok. W cia­snym roz­ko­pie została jedy­nie potrą­cona. Dwa siniaki, trzy zadra­śnię­cia – to cały rezul­tat tak dobrze prze­my­śla­nego dzieła. I wtedy zro­zu­mia­łem, że nie nadaję się ani do samo­oka­le­cze­nia, ani do samo­bój­stwa. Pozo­stało tylko ocze­ki­wa­nie, kiedy po małym nie­po­wo­dze­niu nastąpi mały suk­ces. Naj­bliż­szym zaś „suk­cesem” był koniec robo­czego dnia i trzy łyki gorą­cej zupy. A nawet jeśli zupa będzie chłodna, to się ją pod­grzeje na żela­znym pie­cyku; prze­cież posia­dam kocio­łek – trzy­li­trową puszkę po kon­ser­wach. O moż­li­wość popa­le­nia, a raczej dopa­le­nia, popro­szę naszego sprzą­ta­ją­cego Stie­pana.

      Tak oto, mie­sza­jąc w mózgu sprawy „gwiezdne” i dro­bia­zgi, cze­ka­łem prze­mok­nięty do nitki, ale spo­kojny. Czy takie roz­my­śla­nia były swego rodzaju tre­nin­giem umy­słu? W żad­nym wypadku. Wszystko to było natu­ralne, to było życie. Rozu­mia­łem, że ciało, a więc i komórki mózgowe, są nie­do­sta­tecz­nie odży­wiane. Mózg mój od dawna już jest na gło­do­wej racji, co nie­wąt­pli­wie skoń­czy się obłę­dem, wcze­sną skle­rozą lub jakoś podob­nie… I było mi wesoło myśleć, że nie zdążę dożyć skle­rozy. Lał deszcz.

      Przy­po­mnia­łem sobie kobietę, która wczo­raj prze­szła mimo nas po ście­żynce, nie bacząc na okrzyki kon­wo­jen­tów. Pozdra­wia­li­śmy ją i wydała nam się pięk­no­ścią – pierw­sza kobieta widziana przez nas od trzech lat. Poma­chała do nas ręką, wska­zała na niebo, gdzieś w róg nie­bie­skiego skle­pie­nia, i krzyk­nęła: „Już nie­długo, chłopcy, nie­długo!” Odpo­wie­dział jej rado­sny wrzask. Ni­gdy wię­cej już jej nie widzia­łem, ale wspo­mi­na­łem przez całe życie – że tak dobrze potra­fiła nas zro­zu­mieć i pocie­szyć. Wska­zała na niebo, wcale nie mając na myśli świata poza­gro­bo­wego. Nie, ona tylko poka­zy­wała, że nie­wi­doczne słońce kłoni się ku zacho­dowi, że zbliża się koniec robo­czego dnia. Po swo­jemu powtó­rzyła słowa Goethego o gór­skich szczy­tach. O mądro­ści tej pro­stej kobiety, jakiejś byłej lub może aktyw­nej pro­sty­tutki – w tej bowiem kra­inie nie było żad­nych kobiet oprócz pro­sty­tu­tek – o jej mądro­ści, jej wiel­kim sercu

Скачать книгу