Скачать книгу

na Butyr­kach. Wstrzą­śnięty tym wszyst­kim, co widział, napi­sał jako wierny kom­so­mo­lec list z celi do „wodza” par­tii w prze­ko­na­niu, że tego rodzaju donie­sie­nia do wodza docho­dzą. Jego sprawa była zupeł­nie błaha (kore­spon­den­cja z wła­sną narze­czoną); dowo­dem agi­ta­cji (punkt 10. pięć­dzie­sią­tego ósmego para­grafu) były wza­jemne listy narze­czo­nego do narze­czo­nej. Jego „orga­ni­za­cja” (punkt 11. tego samego para­grafu) skła­dała się z dwóch osób. Wszystko to jak naj­bar­dziej poważ­nie zapi­sy­wano w for­mu­la­rzach zeznań. Jed­nak wszy­scy myśleli, że ponad zesła­nie, nawet według ówcze­snych miar, Sawiel­jew nic wię­cej otrzy­mać nie może. W nie­dłu­gim cza­sie po wysła­niu listu z celi – któ­re­goś dnia, będą­cego dniem „poda­nio­wym” – wywo­łano Sawiel­jewa na kory­tarz i wrę­czono mu za pokwi­to­wa­niem zawia­do­mie­nie. Pro­ku­ra­tor naczelny infor­mo­wał w nim, że oso­bi­ście zaj­mie się jego sprawą. Potem już tylko jeden raz wezwano Sawiel­jewa – po to, aby wrę­czyć mu wyrok sądu spe­cjal­nego, oso­bowo sowiesz­cza­nija: dzie­sięć lat łagrów.

      W łagrze Sawiel­jew „dopły­nął” bar­dzo szybko. Do dziś nie mógł pojąć, dla­czego roz­pra­wiono się z nim tak okrut­nie. My obaj nie tyle przy­jaź­ni­li­śmy się ze sobą, ile po pro­stu lubi­li­śmy razem wspo­mi­nać Moskwę – jej ulice, pomniki i rzekę Moskwę muśniętą cienką war­stwą ropy, lśniącą jak masa per­łowa. Ani miesz­kańcy Lenin­gradu, ani Kijowa, ani Ode­ssy nie mają pośród sie­bie takich wiel­bi­cieli, kone­se­rów, miło­śni­ków. Gotowi byli­śmy mówić o Moskwie bez końca…

      Przy­nie­siony przez nas żela­zny pie­cyk posta­wi­li­śmy w izbie i mimo że było lato, roz­pa­li­li­śmy w nim. Cie­płe, suche powie­trze miało nie­zwy­kły, cudowny aro­mat. Każdy z nas przy­wykł oddy­chać kwa­śnym zapa­chem noszo­nej odzieży i potu – dobrze jesz­cze, że łzy nie wydzie­lały żad­nej woni.

      Zgod­nie z radą Iwana Iwa­no­wi­cza, zdję­li­śmy z sie­bie bie­li­znę i zako­pa­li­śmy ją w ziemi, oddziel­nie każdą koszulę i kale­sony, pozo­sta­wia­jąc jedy­nie wysta­jący na zewnątrz rąbek. Był to ludowy śro­dek prze­ciwko wszom, pra­cu­jąc bowiem w kopalni, byli­śmy bez­silni w ich zwal­cza­niu. Rze­czy­wi­ście, do rana wszyst­kie wszy zebrały się na tych wysta­jących z ziemi skraw­kach. Pokryta wieczną zmar­z­liną zie­mia odta­jała na tyle, że udało się bie­li­znę zako­pać. Był to oczy­wi­ście grunt zawie­ra­jący, jak tu wszę­dzie, wię­cej kamieni niż ziemi. Ale na tym kamie­ni­stym, zlo­do­wa­cia­łym grun­cie wyra­stały gęste rusz­to­wa­nia olbrzy­mich modrzewi, któ­rych pnie musia­łoby objąć trzech ludzi – tak wielka była siła żywotna drzew, wielki poucza­jący przy­kład dawany nam przez przy­rodę.

      Wszy spa­li­li­śmy, przy­bli­ża­jąc do koszul gore­jące głow­nie z ogni­ska. Nie­stety, ten prze­myślny spo­sób nie znisz­czył gnid, a zatem jesz­cze tego samego dnia długo i zawzię­cie wygo­to­wy­wa­li­śmy bie­li­znę w wiel­kich pusz­kach po kon­ser­wach; tym razem dezyn­fek­cja oka­zała się sku­teczna.

      Z cudow­nymi wła­sno­ściami ziemi zapo­zna­li­śmy się póź­niej, gdy łowi­li­śmy myszy, kruki, mewy, wie­wiórki. Mięso każ­dego zwie­rzę­cia traci swój spe­cy­ficzny zapach, jeśli zako­pać je wstęp­nie do ziemi.

      Zatrosz­czy­li­śmy się o to, aby nie­ustan­nie pod­trzy­my­wać ogień – mie­li­śmy prze­cież zale­d­wie kilka zapa­łek prze­cho­wy­wa­nych przez Iwana Iwa­no­wi­cza. Zawią­zał on te dro­go­cenne zapałki nie­zwy­kle sta­ran­nie w kawa­łek bre­zentu i szmatki. Każ­dego wie­czoru skła­da­li­śmy razem dwie pło­nące głow­nie – tliły się one do rana, nie gasnąc i nie wypa­la­jąc się. Gdyby były trzy – spa­li­łyby się. Zasadę tę zna­li­śmy obaj z Sawiel­je­wem jesz­cze z ławy szkol­nej, a Iwan Iwa­no­wicz i Fie­dia wie­dzieli o tym od dziecka (z domu). Rano dmu­cha­li­śmy na głow­nie, zapa­lał się żółty ogień i na roz­pa­lone ogni­sko narzu­ca­li­śmy co grub­sze polana…

      Podzie­li­łem kaszę na dzie­sięć czę­ści, ale prze­ra­ziło mnie to. Nakar­mie­nie do syta pię­ciu tysięcy ludzi pię­cioma bochen­kami chleba było praw­do­po­dob­nie łatwiej­sze i prost­sze do prze­pro­wa­dze­nia niźli dla więź­nia podział dzie­się­cio­dnio­wego przy­działu żyw­no­ścio­wego na trzy­dzie­ści czę­ści. Przy­działy i kartki były zawsze dzie­się­cio­dniowe. Na kon­ty­nen­cie dawno już odtrą­biono odwrót od wszel­kiego rodzaju „pię­ciod­nió­wek”, „dzie­się­ciod­nió­wek”, „okre­sów nie­prze­rwa­nej pracy”, ale tutaj ten dzie­siętny sys­tem utrzy­my­wał się o wiele bar­dziej upar­cie. Nikt tu nie uwa­żał, że nie­dziele są dniami wol­nymi od pracy, dniami odpo­czynku dla więź­niów.

      Zsy­pa­łem kaszę z powro­tem, nie mogąc wytrzy­mać tej nowej dla mnie męki podziału. Popro­si­łem Iwana Iwa­no­wi­cza i Fie­dię, aby przy­jęli mnie do wspól­nego kotła, i odda­łem im swoje pro­dukty. Za moim przy­kła­dem uczy­nił to samo Sawiel­jew. We czte­rech pod­ję­li­śmy mądrą decy­zję goto­wa­nia strawy dwa razy dzien­nie; na trzy zde­cy­do­wa­nie nie star­czało pro­duk­tów.

      – Będziemy zbie­rać jagody i grzyby – powie­dział Iwan Iwa­no­wicz.

      – Będziemy łowić myszy i ptaki, a przez parę dni w deka­dzie pozo­sta­niemy na samym chle­bie.

      – Ale jeśli będziemy gło­dzić się przez parę dni przed otrzy­ma­niem pro­duk­tów – powie­dział Sawiel­jew – to jak potem wytrzy­mać, aby nie zjeść za dużo, gdy przy­wiozą nam żyw­ność?

      Zade­cy­do­wa­li­śmy, że w żad­nym przy­padku nie będziemy jeść wię­cej niż dwa razy dzien­nie. W osta­tecz­no­ści będziemy goto­wać jedze­nie bar­dziej rzad­kie. Prze­cież tutaj nikt nas nie okrad­nie. Otrzy­ma­li­śmy wszystko zgod­nie z przy­słu­gu­jącą nam normą, nie mamy tutaj kucha­rzy-pija­ków ani zło­dzie­jasz­ko­wa­tych maga­zy­nie­rów, nie ma chci­wych obo­zo­wych nad­zor­ców ani zło­dziei wydzie­ra­ją­cych naj­lep­sze pro­dukty żyw­no­ściowe, nie ma tych wszyst­kich nie­zli­czo­nych przed­sta­wi­cieli wła­dzy, obja­da­ją­cych i obdzie­ra­ją­cych więź­niów bez żad­nej kon­troli, bez obaw i bez sumie­nia.

      Otrzy­ma­li­śmy należny nam tłuszcz w peł­nym wymia­rze, w postaci grudki „hydro­tłusz­czu”, otrzy­ma­li­śmy cukier-pia­sek, któ­rego było mniej, niż udało mi się wypłu­kać zło­tego pia­sku na sicie; był też lepki, klaj­stro­waty chleb, nad któ­rego wypie­kiem tru­dzili się jedyni w swoim rodzaju mistrzo­wie „cięż­kiej wagi”, zapew­nia­jący dodat­kowe utrzy­ma­nie kie­row­ni­kom pie­karń. Kasze miały około dwu­dzie­stu róż­nych prze­dziw­nych nazw, z któ­rymi nie zdo­ła­li­śmy się zetknąć w ciągu całego naszego życia: „magara”, „sieczka psze­niczna”… – wszystko to było zagad­kowe. I jed­no­cze­śnie napa­wa­jące stra­chem.

      Ryby – zastę­pu­jące, zgod­nie z tajem­ni­czymi „tabe­lami zamiany pro­duk­tów”, mięso – zaple­śniałe śle­dzie, miały uzu­peł­nić wzmo­żony uby­tek białka w naszych orga­ni­zmach.

      Nie­stety, nawet te w cało­ści otrzy­mane „tre­ściwe pasze” nie mogły nas wyży­wić ani nasy­cić. Potrze­bo­wa­li­śmy trzy, cztery razy wię­cej – orga­nizm każ­dego z nas od dawna morzony był gło­dem. Nie rozu­mie­li­śmy

Скачать книгу