ТОП просматриваемых книг сайта:
Etnokryminał. Michał Kuźmiński
Читать онлайн.Название Etnokryminał
Год выпуска 0
isbn 9788327159878
Автор произведения Michał Kuźmiński
Жанр Ужасы и Мистика
Серия Etnokryminał
Издательство PDW
– O, to, to! – Profesor dźgnął palcem powietrze. – Trafiła pani w sedno! Bo ja to bym wolał, żeby pani zaczęła myśleć o habilitacji, a nie o jakichś tam mordercach. I jeszcze ten pani kolega z tabloidu...
– Sebastian Strzygoń jest uznanym dziennikarzem „Horyzontu” – przerwała mu znowu, coraz bardziej zła. I jeszcze musi bronić Bastiana. Ostatnio coraz częściej zawłaszczał szum wokół Pionka, lansował się w tej swojej Warszawce jako autor bestsellerowej książki non-fiction, zapominając o niej. A może robił to specjalnie. – To opiniotwórcze pismo – dodała.
Spuściła głowę, walcząc z niemieszczącym się do torby skoroszytem, żeby profesor nie zauważył, jak drży jej kącik ust.
– Martwimy się z kolegami z katedry o panią – zagaił łagodnie Gwizdałowski. – To dobrze, że zyskuje pani popularność wśród studentów, że cieszy się pani sukcesem, jak widzę, również finansowym...
Zawiesił wzrok na wiecznym piórze, które wciąż leżało na blacie. Dostała je z okazji pierwszego spotkania autorskiego, nie miała pojęcia, ile jest warte. Spojrzenie profesora wędrowało dalej, ku jej pomarańczowej skórzanej kurtce, którą narzuciła na ramiona. To nie była plastikowa ramoneska z sieciówki, ale cacko z Mediolanu albo Paryża. Anka cieszyła się, że nie wie, ile kurtka kosztowała, bo wtedy nie mogłaby jej przyjąć.
– Ale podzielę się z panią dobrą radą starszego kolegi. Karierę naukową robi się dzięki cierpliwości, benedyktyńskiej pracy i poszanowaniu dla autorytetów. A nie – skrzywił się – przebojem.
– Jasne, panie profesorze – rzuciła sucho. – Postaram się być mniej przebojowa.
– Pani jest taka urocza, kiedy się pani złości, pani Aniu. – Gwizdałowski pokręcił głową.
Pomyślała, że jeśli zaraz stąd nie wyjdzie, to strzeli go w twarz. Ale stała tam dalej i pod kurtką robiło jej się coraz bardziej gorąco.
– Proszę się nie denerwować. To dla pani dobra. Bo w końcu grupą odniesienia powinno być dla pani środowisko akademickie, a nie jacyś studenci czy, nie daj Bóg, media. Nie chcielibyśmy, żeby woda sodowa uderzyła pani do głowy. Proszę nie zapominać, że przede wszystkim reprezentuje pani uniwersytet. A nic nie potrafi zaszkodzić uniwersyteckiej karierze tak, jak – chrząknął – skandal.
Bąknęła coś i odeszła, zbyt głośno stukając obcasami.
Trzasnęła drzwiami i wybiegła z instytutu. W holu sięgnęła do torebki. Obiecała mu, że zostawi na uczelni trochę ulotek o wystawie. Popatrzyła na kosz na śmieci. Nie, nie może mu tego zrobić. Poza tym musiałaby go okłamać. A gdyby powiedzieć, że zapomniała? Będzie mu przykro. Słowa o skandalu wciąż dźwięczały jej w uszach. Wyszła z budynku, czując, jak coś kiełkuje jej w żołądku nieprzyjemnym drżeniem. Nagle przystanęła. Przecież tu niedaleko jest Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej. A studenci dziennikarstwa na pewno będą bardziej zainteresowani fotografią niż te jej sierotki z antropologii.
I na pewno nikt jej tam nie zna.
Pod policyjnym namiotem zalegała cisza.
Technik zrobił kilka zdjęć. Z dziećmi zawsze jest trudniej, pomyślał. Wczoraj w nocy przerabiał podobne widoki, przy koszmarnym wypadku przed Tylmanową, tam gdzie droga idzie łukiem między skarpą a brzegiem Dunajca. Idiota w beemwicy na krakowskich blachach wyprzedzał na podwójnej ciągłej i walnął czołowo w miejscowego matiza. Zablokowana droga, pięć trupów – starsze małżeństwo z matiza i kobieta z dwojgiem dzieci z bmw. Technik zapamiętał wciąż cudem działający tablet, na którym leciała Świnka Peppa, miał w uszach zgrzyt ciętej przez strażaków blachy i szelest worków na zwłoki do wtóru radosnej melodyjki, której nigdy nie zapomni.
I nawet nie zdążył odespać, bo musiał się zerwać i przyjechać tutaj.
Nie odkrył żadnych rozbryzgów, wydzielin ani włókien na paprociach. Nie były też połamane, więc nie stoczyła się tu walka. Wokół ciała nie stwierdził żadnych przedmiotów. Śladów nawet nie próbował szukać. Skoro przy zwłokach chodzili nie tylko policjanci, ale na domiar złego ksiądz i pewnie też Romowie, to pozamiatane. Dosłownie.
Ziewając, zaczął uzupełniać rubryki w protokole. Sprawdził kieszenie bluzy i dresowych spodni dziecka. Nie znalazł żadnej legitymacji, karty na autobus, telefonu, niczego, co pozwoliłoby na identyfikację. Czapeczka była głęboko naciągnięta na głowę. Zdjął ją delikatnie.
Oniemiał.
Janusza Głoda, który miał tu z nim siedzieć, wciąż nie było. Technik powinien na niego poczekać, ale delikatnie, wręcz z czułością, odwrócił ciało na wznak.
To się pan podkomisarz zdziwi.
Bastian patrzył, jak ekspres do kawy spienia mleko. Szumiała klimatyzacja, miękka wykładzina tłumiła odgłosy kroków. Szklane przepierzenia odbijały blask niemego telewizora na ścianie, z włączonym na stałe TVN24. Pachniało kawą i jabłkami, które przedstawiciel firmy dostarczającej owoce właśnie wniósł do kuchni. Pastelowe kolory przywodziły na myśl przedszkole albo salon spa.
Doprawdy, nie rozumiał, dlaczego ludzie nazywali to miejsce Mordorem. Dla niego to było Rivendell.
Zrobił zdjęcie swojej kawie i wystukał na ekranie smartfona: Poranek w „Horyzoncie”. Najpierw kawusia, a potem zmieniamy świat. Zwinął ze stolika dzisiejsze gazety i ruszył do biurka. Postawił kawę koło laptopa, rzucił gazety na blat.
Kobieta siedząca przy biurku naprzeciwko posłała mu znudzone spojrzenie.
– Dzień dobry. – Bastian przywołał na twarz swój najbardziej rozbrajający uśmiech. – Weźże się uśmiechnij, pani redaktor!
Od kilku miesięcy bezskutecznie próbował się zaprzyjaźnić z Jadwigą Rajchert, obrończynią praw kobiet, wyzyskiwanych pracowników i dyskryminowanych mniejszości. Jedną z najbardziej cenionych – przynajmniej w niektórych kręgach – dziennikarek w kraju. I jedną z najbardziej niesympatycznych, jak ostatnio coraz częściej stwierdzał.
– „Weźże”? Po jakiemu ty do mnie rozmawiasz, Bastian? – syknęła i popchnęła gazety w jego stronę.
Na biurku Jadzi Rajchert znajdowały się tylko laptop, notes z ołówkiem i szklanka wody. Biurko Bastiana zawalone było papierami, które cudem nie pospadały jeszcze na podłogę.
– Jadę wieczorem do Krakowa – rzucił. – Przywieźć ci coś?
– Tak, wiejską kiełbasę – burknęła. – Albo maczankę w słoiku.
– A może oscypka? Dopilnuję, żeby był fair trade – odparował. – Od górala, co nie dyskryminuje owiec ze względu na kolor runa i dyma wszystkie po równo, białe i czarne.
Nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się wśród starych znajomych, on, nowy bohater warszawskiego dziennikarstwa, który przebojem wdarł się do najbardziej opiniotwórczego pisma w kraju, przeskakując kilka szczebli medialnej kariery. I może będzie okazja naprawić stosunki z Anką, która coraz częściej miała do niego pretensje, chociaż to on uwijał się jak w ukropie, żeby wcisnąć się z ich książką wszędzie, gdzie tylko się dało, a ona przychodziła na gotowe.
– Seba, stary cię woła. – Sekretarka naczelnego wystawiła głowę zza załomu ściany.
Nienawidził, kiedy ktoś mówił do niego „Seba”. A ta jędza albo była za głupia, żeby się tego nauczyć, albo robiła mu na złość. Dopił kawę i dalej bębnił palcami w klawiaturę.
–