Скачать книгу

palą! Czujesz, jaki smród?

      Rzeczywiście, śmierdziało. Aż gryzło w oczy. Kobieta mruknęła coś i przykryła głowę poduszką. Jej mąż, sześćdziesięciopięcioletni przedsiębiorca budowlany, przysiadł na skraju łóżka, trzymając się za serce.

      – Już nawet spać przy otwartym oknie nie można – sapnął.

      Nie tak miało być, myślał, wpatrując się w sufit. Ich wymarzona ostoja wśród lasów zmieniała się stopniowo w oblężoną twierdzę. Grzybodajna, śliwowicą płynąca kraina obfitości i świętego spokoju okazała się opanowana przez szarańczę. Gdyby dzisiaj dorwał człowieka, który sprzedał mu ten dom, toby mu nogi połamał. Ale sam jest sobie winny. Powinien był się zastanowić, skąd taka niska cena, zamiast zacierać ręce, że zrobił interes życia.

      Szybko się okazało, że tutaj trzeba stale ryglować bramę, że strach zostawić pusty dom, a nawet żonę puścić samą przez dolinę do wsi. A świeże powietrze, z którego tak się cieszyli, co raz zamieniało się w toksyczną zupę. I nikt nie mógł nic z tym zrobić. Ani wójt z Łącka, ani urząd powiatowy w Sączu. Telewizja była, zapałała oburzeniem, odjechała. I nic.

      Nie tak miało być, myślał, leżąc bezsennie przez kolejną godzinę.

      Nagły hałas gdzieś z dołu poderwał go na równe nogi.

      – Hołota pierdolona! – krzyknął i wypadł z sypialni na schody.

      – Już mi stąd! – Maria Brzynowa usłyszała, jak jej mąż szarpie za rygle drzwi wejściowych. Takie nocne zrywy powtarzały się kilka razy w tygodniu, powoli stając się obsesją Zdzisława.

      Na werandzie Brzyna, w kapciach i szlafroku, z siekierą Fiskarsa w garści, zatrzymał się raptownie. Stracił rezon. Za granicą żółtego światła lampy gęstniała ciemność. Pociągnął nosem. Swąd zelżał. Było zupełnie cicho.

      Z blatu ogrodowego stolika podniósł paczkę papierosów. Zapalniczką skrzesał płomyk, zaciągnął się.

      Znowu łoskot. W lesie, daleko w dole. Mocniej zacisnął dłoń na trzonku siekiery. Nie takie hałasy zdarzało im się tu słyszeć. Ale te...

      Te były inne. Cofnął się z powrotem do drzwi. Nasłuchiwał.

      Szelest. Kroki.

      Cisza.

      Mężczyzna nabrał powietrza, żeby rzucić bluzgiem w ciemność, a potem zgasić papierosa, zakląć pod nosem i iść spać, mając poczucie kolejnej wygranej potyczki.

      Wtedy dolina pod nim rozbrzmiała przeciągłym, niezrozumiałym zawodzeniem. Krótkie, męskie warknięcie. Trzaśnięcie drzwi auta. Noc przeszył wysoki jęk. Brzyna się zakrztusił. Rzadkie włosy stanęły mu dęba. Wstrzymał oddech.

      Znowu było cicho. Długo.

      Potem chrupnięcie, jakby klamki samochodu. Zagrał silnik, zachrobotały opony na gruntowej drodze. Wszystko umilkło.

      Brzyna odchrząknął i się wyprostował. Wszystko jasne, niepotrzebnie się obawiał. Już miał dzwonić na policję, a to tylko znowu nocne burdy. Ale nie daruje im. Kiedyś im pokaże. Łby porozwala.

      – Hołota pierdolona – burknął, dusząc w popielniczce dawno zgasły niedopałek. W dolinie znów było całkiem cicho.

      Zdzisław Brzyna wrócił do ciepłego łóżka. Zasnął snem sprawiedliwego, niczym już tej nocy nie niepokojony.

      To mgła obudziła ją przed świtem. Mgła, która wsącza się przez szpary w oknie, wpełza pod szpitalną kołdrę z nadrukowanym w rogu numerem inwentarzowym, przedostaje się do jej piersi, do jej serca, do jej głowy. Kobieta skuliła się przy ścianie. Otworzyła szeroko oczy. Czekała. Mogła tylko czekać.

      Do ściany przyklejone były taśmą obrazki. Kolorowe, narysowane kredkami. Trzy niezdarne postacie: podłużne korpusy, patykowate kończyny i uśmiechy. Dziecko jest najmniejsze, ale najbardziej okrągłe. Postacie stoją przed domem i trzymają się za ręce. Kolejny rysunek przedstawia tę samą scenę, ale jest więcej szczegółów i kolorów. Piękna mama, wysoki tata, pulchne dziecko, dom ma komin i firanki w oknach. Dalej wisiały portrety uśmiechniętej pyzatej twarzy. Na policzkach czerwone rumieńce, blond włosy zamaszyście namazane woskową kredką, ogromne niebieskie oczy.

      Postacie z obrazków patrzyły teraz na nią. Sama je narysowała. Odmawiała leków, nieludzkich i fałszywych, bo trzeba ufać tylko prawdzie o nas samych, on tak zawsze mówił, ona tak zawsze mówiła. Więc zamiast tego prosili, żeby rysowała. A ona opowiadała im wszystko kolorami.

      Odważyła się spojrzeć w okno. Mgła. We mgle zapełgało wyraźnie światełko, płomyk, błędny ognik. Migotał pomarańczowo, coraz bliżej. Wślizgnął się razem z mgłą do środka, nabierał konturów.

      Stanęło w kącie, patrząc na nią wielkimi oczami w zapadniętej, szarej twarzyczce. Chude, kruche, słabe. Dziecko.

      Krzyczała. Krzyczała aż do świtu.

      Ulepiła jaskółka

      pod moim oknem gniazdo,

      jaskółka czarna

      jak Cyganeczka.

      Wskazywała nam dobre drogi.

      Zamieszkała w stajniach i domach.

      Zginęła w bagnach.

      (Bronisława Wajs „Papusza”, Bajka cygańska

      [Paramiśa romani], przeł. Jerzy Ficowski)

      ROZDZIAŁ 1

      Podkomisarz Janusz Głód zatrzymał samochód i wysiadł, stąpnąwszy ciężko mokasynem. Zaklął. Schylił się i obejrzał zanurzony w błocie but i uwalaną nogawkę.

      – Dobrze, że pan jest! – powiedział funkcjonariusz w mundurze z gołymi pagonami posterunkowego.

      Gromada dzieciaków ubranych w powyciągane koszulki przyglądała im się z drugiej strony mostu, czy raczej rdzewiejącej kładki z kątowników i wybrakowanych desek, która tylko prawem prowizorki wisiała nad zwężającym się w tym miejscu zakolem Dunajca.

      – I niby jak tu wjedzie karetka? – Głód wytarł spocone czoło. – Gdzie są wszyscy?

      – Jest droga gruntowa po drugiej stronie, od Zarzecza. – Policjant wyciągnął rękę w stronę drzew widocznych na drugim brzegu. – A reszta naszych jest tam, gdzie ujawniono... – Wskazał palcem i wyjąkał: – Ciało.

      Głód podciągnął spodnie za pasek i wszedł na kładkę. Uchwycił spojrzenie dzieciaka stojącego na środku i postąpił do przodu, nie bacząc na ostrzegawcze skrzypienie desek. Malcy pierzchli jak na komendę. Dalej napotkał grupę kobiet w spranych bluzach z kapturem lub swetrach i długich spódnicach. Tylko kilka najmłodszych wcisnęło krągłe biodra w dżinsy. Prawie wszystkie były czarnowłose, niektóre ostentacyjnie ufarbowane na blond. Mężczyźni stali dalej. W spodniach od dresów, dżinsach i koszulkach polo pod kurtkami, patrzący jednakowo spode łba, kulący ramiona jak bokserzy wagi muszej. Wisiała nad nimi niespotykana tu cisza.

      Głód wybrał numer. Pozornie niedbała czynność pozwalała mu sprawiać wrażenie, że czuje się swobodnie. Na dźwięk zaspanego głosu prokuratora dyżurnego podkomisarz zacisnął zęby.

      – Panie prokuratorze, pan nie w drodze? Mówiłem, co tutaj mamy, ekipa już jedzie, chcemy zaczynać oględziny, a bez pana nie możemy. Sytuacja jest delikatna. – Ostatnie słowa wyszeptał z taką miną, jakby miał nadzieję, że rozmówca go zobaczy.

      –

Скачать книгу