Скачать книгу

są literatura, film, telewizja, gry, nawet fotografia. Od natury medium i od stopnia imersywności technologii zależy zupełność, wiarygodność fikcji. Nie trzeba wcale zakładać cyfryzacji człowieka, żeby przedstawić sobie taką idealną, wszechzmysłową iluzję spotkania i związku z drugim człowiekiem.

      Granica przebiega wewnątrz naszej świadomości. Zarysowują ją klasyczne paradoksy solipsyzmu. Może mi się czegoś zachcieć, a Big Data mi to dostarczy, zanim jeszcze owo zachcenie zaświeci na powierzchni mojej świadomości – na przykład romans z konkretną kobietą o takim i takim wyglądzie, takiej i takiej osobowości. I przeżyję go prawdziwie i głęboko, tyle że cały czas ze świadomością, że to nie jest prawdziwy człowiek, że to symulacja.

      Aby naprawdę spełniać swoje nadzieje związane także z innymi ludźmi, musiałbym łamać ich człowieczeństwo: uczynić ich niewolnikami moich chęci, sprowadzić do poziomu przedmiotów. A zatem tak czy owak nie otrzymałbym tego, co chciałem, jeno nędzną namiastkę; nie byliby bowiem wówczas ludźmi.

      Niewiele się ta sytuacja różni od paradoksu tyrana, który ma władzę nad wszystkim i nad każdym w zasięgu wzroku, ale właśnie dlatego nigdy nie zazna pewności szczerej przyjaźni; ta relacja jest dlań niedostępna.

      Podobna zasada rządzi innymi nadziejami związanymi z cudzym uznaniem.

      Na przykład że zostanę mistrzem świata w kick-boxingu albo w smażeniu naleśników. Te osiągnięcia mają wartość tylko o tyle, o ile są potwierdzane stosunkiem do mnie i n n y c h  l u d z i. Mogę sobie przecież sporządzić idealną kopię pucharu świata w kick-boxingu i postawić w gablocie, ale to nie sprawi, że inni będą mnie uważali za mistrza, a tego tu w istocie dotyczy pragnienie, nadzieja.

      Taki więc wyjątek personalistyczny napotykamy u kresu nadziei:

      Nadziejować można tylko drugiego człowieka.

      Wskażę wszelako przykład współczesnego zjawiska w ciekawy sposób starającego się przezwyciężyć tę aporię – jeszcze za pomocą prawa, nie zaś technologii, a więc niedoskonale.

      Mianowicie na zachodnich uniwersytetach, w szczególności w Stanach Zjednoczonych, objawił się ostatnimi laty fenomen tzw. safe zones, safe spacestrauma triggers. Chodzi o „wyzwolenie” terenu kampusów z opresji wolności słowa i stworzenie stref bezpieczeństwa wolnych od ryzyka poczucia się obrażonym, urażonym, zranionym przez słowa, zachowanie, przez samą obecność kogoś innego.

      Abstrahuję tutaj od kontekstów politycznych: czyje poglądy urażają kogo i która strona sceny politycznej staje w obronie wolności słowa. Interesuje mnie wyłącznie psychologia tego zjawiska: model relacji międzyludzkich, do jakiego się tu dąży.

      Jakie rozumowanie odnajdujemy za tym ruchem i za postulowanym przezeń prawem?

      Po pierwsze: najważniejsze jest moje wewnętrzne doświadczenie, moje uczucia, moje przeżycia.

      Po drugie: nikt nie ma prawa narzucać mi przeżyć wbrew mojej woli. Ja jestem panem swoich stanów wewnętrznych. Wspomnienia, smutki, radości, wartościowania, wyobrażenia świata i mnie samego – wszystko podlega mojej kontroli, ja je do siebie dopuszczam i nikt nie może ich we mnie wmuszać. Każdy niezaakceptowany wpierw przeze mnie wpływ zewnętrzny stanowi formę przemocy.

      Po trzecie: ze względów praktycznych – z powodu uwięzienia w tej samej przestrzeni, czasie i materii, w których uwięzieni są inni ludzie – nie jestem w stanie w całości uchronić się przed niechcianymi wpływami innych. Ale gdy z góry wiadomo, że określone słowa, zachowania, symbole, osoby wywołają u mnie przeżycia, których sobie nie życzę (to są owe trauma triggers), mam prawo żądać ich prewencyjnego usunięcia.

      Po czwarte: moja wolność od nich jest ważniejsza od wolności słowa, czyli mówienia przez innych rzeczy, które mnie urażają, z którymi się nie zgadzam, które mnie ranią.

      A zatem: j e s t e m  r e ż y s e r e m  s w o j e j  r z e c z y w i s t o ś c i.

      Co tu uprzedzająco eliminujemy, to nadziejowanie par excellence, tak osobiste, indywidualne, że nieprzetłumaczalne na cudze życie. Nie da się go ująć w kategoriach „posiadania nadziei” – kulturowej, kolektywnej, transferowalnej, opowiadalnej.

      Tutaj każdy człowiek sam dla siebie jest kulturą. Kulturą, prawem, językiem, omalże państwem i cywilizacją. A zadanie postawione przed jego środowiskiem polega na swoistym m e d i o w a n i u  m i ę d z y  l u d ź m i-p a ń s t w a m i.

      W ten sposób filtrując – cenzurując – real, łącznie z innymi ludźmi i ich ekspresją, jestem w stanie skonfigurować sobie taką relację z nimi, w jakiej wszystko będzie się stuprocentowo zgadzało z moimi wyobrażeniami. A zatem luka między stanem A i stanem B w ogóle się nie pojawi.

      Prawo jawi się tutaj półśrodkiem, narzędziem dalece niedoskonałym. Angażuje osoby trzecie, instytucje, wiąże się z użyciem przemocy, wikła się w sprzeczne wrażliwości i żądania różnych osób wobec wspólnej dla nich rzeczywistości.

      Rozwiązanie doskonałe oferuje technologia. Nie trzeba bynajmniej sięgać wyżyn subtelnej inżynierii neuralnej i zakładać wchodzenia elektrodami do mózgu. Wystarczy Augmented Reality, jaka obecnie jest już rozwijana i testowana.

      Augmented Reality nie zastępuje realnego świata światem fikcyjnym – to robi Virtual Reality. AR pracuje na wizualnych i dźwiękowych elementach rzeczywistości, przekształcając je, edytując, wymieniając, mieszając z nimi bodźce sztuczne. W wielkim uproszczeniu można o Augmented Reality myśleć jako o narzędziu do cyfrowej obróbki na żywo całej postrzeganej rzeczywistości. Tak jak oglądana na ekranach kinowych rzeczywistość hollywoodzkich blockbusterów została wielokrotnie cyfrowo przepracowana, nawet jeśli jako widzowie nie jesteśmy tego świadomi.

      Augmented Reality przejmie od prawa funkcje strażnika naszych przeżyć. Nie usłyszymy, nie zobaczymy, nie poczujemy tego, czego do siebie nie dopuścimy. W żaden sposób nie będziemy zmieniać innych ludzi, wpływać na nich, przymuszać ich do czegokolwiek. Dostosowanie rzeczywistości społecznej do naszych preferencji nastąpi p o m i ę d z y naszym umysłem a drugim człowiekiem.

      Takiej to szczęśliwości, tylko że ograniczonej do Internetu – Facebooka, Twittera, rozmaitych forów i społeczności sieciowych – możemy dziś dostąpić na przykład dzięki programowi o nazwie Conversation AI, rozwijanemu przez należącą do Google’a spółkę Jigsaw. Jest to samouczący się software, służący do oceniania stopnia obraźliwości tekstu i uprzedzającego cenzurowania go. Ma on stanowić antidotum na trolli internetowych i na akcje zmasowanego hejtu.

      To, co dla ciebie nieprzyjemne, wycina się z twojej percepcji, zanim miałbyś możliwość to zobaczyć, usłyszeć, doświadczyć.

      Nie ma luki. Nic nas nie wytrąca z błogostanu. Nic nie zakłóca obrazu świata.

VI. Totalitaryzm nadziei

      Widać teraz lepiej przydatność dystynkcji: „nadziejować” versus „mieć nadzieję”.

      Rozważane tu perspektywy technologicznego kresu nadziei pokazują łatwość likwidacji nadziejowania, czyli tego organicznego, odjednostkowego, mniej polskiego rodzaju nadziei.

      Nadzieja, którą się posiada, przekazuje, żywi, traci i odzyskuje – ta operująca na zewnątrz, pozajednostkowa – ona jest trudniejsza do wyeliminowania przez zaspokojenie. „Mam nadzieję na pokój na ziemi”. „Mam nadzieję, że nikt nie będzie głodował”. „Mam nadzieję, że odkryta zostanie Wielka Teoria Unifikacyjna fizyki”. To nadzieja,

Скачать книгу