Скачать книгу

tolerancyjnych społeczeństwach to, co zrobiłeś Habersaatowi, można by uznać za zaniedbanie obowiązków służbowych…

      Carl próbował ją zignorować. Rose to w końcu Rose. Ale gdy podsumowała swój wywód słowami „…albo nawet jako nieumyślne spowodowanie śmierci”, bomba wybuchła.

      – Wystarczy już, kurwa! – krzyknął, uderzając pięścią w stół tak, że zadźwięczały szklanki i butelki.

      Jednak to nie ciskające gromy spojrzenie Rose go uciszyło, lecz Assad, który kiwał na gości kafeterii, gapiących się na nich z ciastem domowej roboty drżącym na widelczykach.

      – To aktorzy! – przeprosił Assad, uśmiechając się znacząco. – Robią próbę przed sztuką teatralną, ale obiecuję, że nie wyjawią, jak się kończy.

      Widać było, że część widzów zaczęła się zastanawiać, gdzie, u diabła, widzieli tych aktorów.

      Carl nachylił się nad stołem do Rose, starając się panować nad głosem. Na upartego była przecież do rzeczy. Ile razy pomogła jemu i Assadowi przez te wszystkie lata! On w każdym razie nigdy nie zapomni jej troski, kiedy trzy lata temu był bliski całkowitego wypalenia, pracując nad sprawą Marca. Nie, trzeba przejść do porządku dziennego nad jej dziwactwami, bo taka po prostu jest. Kiedy przyszło co do czego, potrafiła być czasem lekko niezrównoważona, ale jeśli chciało się jej pomóc w utrzymaniu równowagi, to lepiej było przyjąć od niej parę ciosów, inaczej konflikt się zaostrzał.

      Wziął głęboki wdech.

      – Posłuchaj, Rose. Nie myśl, że nie jest mi przykro z powodu tego, co się stało. Ale chciałbym ci przypomnieć, że to była decyzja Habersaata. Przecież mógł po prostu oddzwonić albo odebrać telefon, kiedy ty do niego dzwoniłaś. Gdyby uprzedził nas w mailu lub liście, czego od nas oczekuje, sprawy potoczyłyby się inaczej. Rozumiesz to, panno świętsza od samego papieża?

      Uśmiechnął się ugodowo, ale coś w spojrzeniu Rose mówiło mu, że mógł sobie darować ostatnie zdanie.

      Na szczęście w sukurs przyszedł mu Assad.

      – Rose, rozumiem cię. Ale Habersaat popełnił samobójstwo i nic nie możemy już na to poradzić – zamilkł nagle, walcząc z mdłościami i spoglądając z nagłym smutkiem na grzbiety fal. – Więc może spróbujmy się dowiedzieć, dlaczego to zrobił? – kontynuował nieco matowym głosem. – Czy nie po to płyniemy na Bornholm tym dziwnym statkiem?

      Rose skinęła głową, a dołeczki w jej policzkach pogłębiły się o milimetr. Mistrzowska gra aktorska.

      Carl opadł na siedzenie, z wdzięcznością kiwając głową do Assada, którego twarz w ułamku sekundy potrafiła zmienić kolor z bliskowschodniego żaru na odcienie zieleni. Biedak, ale czego można się było spodziewać po kimś, kto dostaje choroby morskiej podczas pływania w basenie na dmuchanym materacu?

      – Nie przepadam za pływaniem – wyznał ciszej, niż należało.

      – W toaletach są torebki do rzygania – zakomunikowała oschle Rose, wyciągając przewodnik wydawnictwa Politiken W drodze na Bornholm.

      Assad pokręcił głową.

      – Nie, nie, czuję się dobrze, jakoś dam radę. Po prostu doszedłem do takiego wniosku.

      Z tą parą nie szło się nudzić.

      Bornholmska policja tworzyła zdecydowanie najmniejszy okręg policyjny z własnym komendantem i mniej więcej sześćdziesięcioma pracownikami. Na całej wyspie został tylko jeden posterunek, który, pracując dwadzieścia cztery godziny na dobę, musiał pełnić służbę na rzecz nie tylko czterdziestu pięciu tysięcy stałych mieszkańców, ale też sześciuset tysięcy turystów odwiedzających rocznie wyspę. Mikrokosmos liczący sobie niecałe sześćset tysięcy kilometrów kwadratowych ciemnej ziemi uprawnej, skał, kamieni i nieskończonej ilości dużych, a zwłaszcza małych atrakcji, które miejscowe stowarzyszenia turystyczne próbowały reklamować jako zupełnie wyjątkowe. Największy kościół rotundowy, najmniejszy, najlepiej zachowany, najstarszy, najbardziej okrągły, najwyższy. Wszystkie szanujące się społeczności posiadały właśnie to, co czyniło wyspę wyjątkowo godną obejrzenia.

      Rośli policjanci w recepcji poprosili ich o chwilę cierpliwości. Na promie, którym przypłynęli, znajdował się drastycznie przeładowany pojazd, więc trzeba było się tym zająć.

      „To jasne, że przy tak potwornej zbrodni wszystko inne schodzi na dalszy plan” – pomyślał Carl z krzywym uśmieszkiem, gdy jeden z nich wstał i wskazał im drzwi, którymi mieli wyjść.

      Odpicowany na galowo komendant podjął ich w sali konferencyjnej ciastkami i mnóstwem filiżanek kawy. Tutaj człowiek nie miał wątpliwości, kto piastuje funkcję i cieszy się autorytetem; wątpliwości nie budził też fakt, że ich obecność, mimo powagi sytuacji, dziwiła miejscowego szefa.

      – Przebyliście daleką drogę – oświadczył, mając zapewne na myśli to, że zbyt daleką. – Owszem, nasz kolega Christian Habersaat niestety popełnił samobójstwo. To naprawdę okropny sposób odejścia – ciągnął mocno poruszony. Carl znał takie obrazki. Policjanci mający za sobą ścieżkę akademicką, z pozostałymi duńskimi komendantami na czele, nigdy nie mieli okazji ubrudzić sobie rączek, przez co nie należeli do tych osób w służbach, które dobrze znoszą widok mózgu kolegi rozbryzgującego się na ścianie.

      Carl skinął głową.

      – Wczoraj po popołudniu rozmawiałem chwilę z Christianem Habersaatem. Wiem tylko, że chciał, bym zainteresował się jakąś sprawą i włączył się w nią. Chyba nie wysłuchałem go wystarczająco uważnie. Dlatego tu jesteśmy. Odnoszę wrażenie, że nie będziemy wam zbytnio przeszkadzać, jeśli przyjrzymy się temu dokładniej. Mam nadzieję, że przyzna mi pan rację.

      Jeśli zmrużone oczy i skierowane w dół kąciki ust oznaczały „tak” po bornholmsku, to jeden aspekt sprawy był już załatwiony.

      – Może potrafiłby mi pan powiedzieć, do czego Habersaat odnosił się w swoim mailu do nas? Pisze, że Departament Q to jego ostatnia nadzieja.

      Komendant pokręcił głową. Zapewne by potrafił, tylko po prostu nie chciał. Miał od tego ludzi.

      Gestem przywołał do siebie policjanta w mundurze galowym.

      – Oto komisarz John Birkedal. Urodził się na wyspie i znał Habersaata na długo, zanim objąłem swoją funkcję. Z naszej komendy tylko John, ja i przedstawiciel związku policjantów uczestniczyliśmy w przyjęciu Habersaata.

      Jako pierwszy wysunął rękę Assad.

      – Proszę przyjąć kondolencje – rzekł.

      Skonsternowany Birkedal odwzajemnił uścisk dłoni, po czym zwrócił na Mørcka spojrzenie, które wydało mu się znajome.

      – Cześć, kopę lat – powiedział, podczas gdy Carl usiłował zapanować nad odruchem ściągania brwi.

      Mężczyzna miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat, więc był właściwie rówieśnikiem Mørcka i mimo zarostu i ciężkich jak ołów powiek wyglądał na kogoś, kogo Carl powinien znać. Gdzie, do diabła, już go widział?

      Birkedal się roześmiał.

      – Oczywiście, że mnie nie pamiętasz. Chodziłem do Szkoły Policyjnej na Amager rok niżej od ciebie. Przypomnę ci tylko, że graliśmy razem w tenisa i wygrałem trzy razy z rzędu. Potem nagle ci się odechciało.

      Czy to Rose zarechotała za jego plecami? Ze względu na nią samą miał nadzieję, że nie.

      – Ta-ak. – Carl uśmiechnął się z przymusem. – Wcale mi się nie odechciało,

Скачать книгу