Скачать книгу

pełna była dziwnych decyzji i nieporadności ze strony policji – jak cała sprawa podsłuchowa.

      31 stycznia 2019 r. warszawski sąd apelacyjny podtrzymał stanowisko sądu okręgowego, który orzekł jesienią poprzedniego roku, że Falenta może pójść do więzienia. Skazany w 2016 r. na 2,5 roku odsiadki główny bohater afery podsłuchowej prosił o odroczenie kary. Równocześnie jego była partnerka w imieniu kilkuletniej córeczki poprosiła prezydenta o ułaskawienie.

      Falenta, jego adwokaci i bliscy twierdzili, że jest w złym stanie psychicznym. Pełnomocnicy w pismach do sądów wskazywali na ciężką depresję ich klienta, wspominali nawet o chorobie dwubiegunowej i myślach samobójczych. Wielu umknęło, że Falenta zaczął skarżyć się na te przypadłości dopiero po wydaniu prawomocnego wyroku za jego udział w podsłuchowym procederze, gdy stało się jasne, że musi pójść do więzienia. W tym czasie widywany był też w różnych miejscach Warszawy, a ci, którzy go spotykali, twierdzili, że wyglądał raczej na wyluzowanego i zadowolonego z życia. Koniec końców sąd 31 stycznia 2019 r. uznał, że Falenta może być leczony w warunkach więziennych, i odrzucił jego wniosek.

      Niektórzy prawnicy twierdzą, że już wtedy dla każdego, kto zna proceduralne triki stosowane przed sądami, nieobecność Falenty na posiedzeniu decydującym o odroczeniu kary była ostatecznym sygnałem alarmowym, że za kraty w żadnym wypadku iść nie zamierzał. Decyzja w sumie zrozumiała. Szanse na to, że sąd zmieni orzeczenie pierwszej instancji, były minimalne, a ukrywając się, Falenta niczego nie ryzykował – polskie prawo nie przewiduje właściwie żadnych reperkusji za unikanie odsiadki. Co ciekawe, nie groziły mu inne sankcje – choć ciążył na nim 2,5-letni wyrok i miał na głowie drugie śledztwo w sprawie podsłuchowej, prokuratura nie zastosowała wobec niego poręczenia majątkowego, jedynie dozór policyjny i zakaz opuszczania kraju połączony z zatrzymaniem paszportu.

      Intrygujące, jak mocno działania prokuratury i policji różniły się od postępowania sądu. Ten najwidoczniej zdawał sobie sprawę z tego, co się święci, bo po wyroku z 31 stycznia zareagował błyskawicznie – jeszcze tego samego dnia wysłał akta do sądu okręgowego, który dzień później, czyli 1 lutego wystawił policji nakaz doprowadzenia Falenty. Jednak – jak twierdzi policja – nakaz doprowadzenia dotarł do komendy dopiero 6 lutego i wtedy policjanci zaczęli szukać Falenty pod adresami, pod którymi mógł przebywać – najpierw zapukali do domu w Konstancinie pod Warszawą. Tam jednak go nie zastali i prawdopodobnie na pewien czas na tym poprzestali. Komisarz Sławomir Marczak, rzecznik komendy stołecznej, która prowadziła poszukiwania, zapewniał mnie wówczas, że sprawdzili również szpitale psychiatryczne w całej Polsce.

      Warszawski sąd okręgowy najwidoczniej – mówiąc oględnie – nie był zadowolony z poczynań policji. Konkretnie – jak tłumaczy sąd – z tego, że brak było „informacji od policji dotyczących zleconych czynności”. Dlatego 21 lutego wysłał ponaglenie. 26 lutego posłowie Platformy Cezary Tomczyk i Paweł Olszewski wystąpili w Sejmie do szefa MSWiA z wnioskiem o objęcie sprawy poszukiwań osobistym nadzorem. Presja rosła, także w mediach społecznościowych, gdzie brylował Bartłomiej Sienkiewicz publikujący na swoim profilu twitterowym kpiące wpisy adresowane do szefa MSWiA Joachima Brudzińskiego.

      Policja zareagowała wreszcie 27 lutego, gdy poprosiła o wystawienie listu gończego, co sąd zatwierdził kolejnego dnia. Jak zapewniali przedstawiciele policji, dopiero wtedy mogli sięgnąć po metody operacyjne w poszukiwaniach Falenty, czyli np. podsłuchy czy obserwację. Od tego momentu zadanie odnalezienia Falenty i doprowadzenia go za kraty przejął zespół poszukiwań celowych z Wydziału Kryminalnego Komendy Stołecznej Policji, czyli specjalna grupa pościgowa, wspierana m.in. przez wyspecjalizowany w poszukiwaniu groźnych zbiegów zespół z Poznania.

      Ale wtedy Falenta zapadł się już pod ziemię. Jak w przewidywalnym scenariuszu niezbyt wyrafinowanego filmu akcji. Jeden z jego znajomych w rozmowie ze mną przyznał, że po raz ostatni rozmawiał z nim przez telefon „tuż przed walentynkami”. Czyli 12–13 lutego. Wtedy jeszcze Falenta nie był ścigany listem gończym, więc teoretycznie mógł dzwonić z dowolnego miejsca w Polsce. Jak się później okazało, najpewniej dzwonił z oddziału wewnętrznego szpitala w Bytomiu, w którym leżał przez nikogo nie niepokojony między 5 a 13 lutego.

      Jednak już tydzień później, a więc gdy sąd zaczął dociskać policję, telefon Falenty zamilkł. Niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy Falenta w ogóle jeszcze żyje, inni, czy już jest w Rosji, czy dopiero w drodze na Wschód. Nikt nie obstawiał tak banalnego zakończenia tej ucieczki – z finałem w Hiszpanii, gdzie szukało schronienia wielu przestępców z Polski.

      Większość moich rozmówców związanych ze służbami była zgodna, że nie przebywał już wtedy w Polsce. Zdołał wyjechać nie niepokojony, bo co prawda od stycznia 2018 r. nie mógł się posługiwać paszportem, ale ten byłby mu potrzebny tylko w razie wyjazdu poza strefę Schengen, oczywiście przy założeniu, że nie dysponował fałszywym dokumentem na inne nazwisko. Telefon – rzecz jasna – wyłączył, by utrudnić zadanie policji. Jak tu jednak mówić o utrudnianiu czegoś, co i tak szło jak po grudzie? To właśnie policji dostało się w tej sprawie najbardziej.

      Niektóre decyzje funkcjonariuszy były zastanawiające. Choćby to, dlaczego list gończy, który umieszczony został na stronie internetowej komendy głównej, zawierał zdjęcie Falenty sprzed dobrych kilku, jeśli nie kilkunastu lat, gdy poszukiwany ważył kilkadziesiąt kilogramów więcej. Nawet jego znajomi z trudem go rozpoznawali. Dziwne tym bardziej, że podczas procesu w sprawie afery podsłuchowej Marek Falenta był jedną z najczęściej fotografowanych osób w Polsce. Można powiedzieć, że to drobiazg, ale są też zagadki większego kalibru.

      Nie do końca na przykład było jasne, dlaczego policja od razu nie wystąpiła z wnioskiem do sądu o wystawienie europejskiego nakazu aresztowania (ENA), co umożliwiałoby poszukiwania na całym terytorium UE. Policja tymczasem mówiła o rozpoczęciu poszukiwań międzynarodowych, ale dopiero wtedy, gdyby potwierdziła, że Falenta przebywa za granicą. Nieoficjalnie można było usłyszeć, że ENA nie bardzo się przydaje w poszukiwaniach i że mógłby tylko wzmóc czujność ściganego biznesmena. A jednak kilka dni po wystawieniu ENA Falenta został zatrzymany.

      Dlaczego w ogóle Falencie pozwolono umknąć? Właśnie za to policja była najmocniej krytykowana. – Nie potrafiła upilnować Falenty i to są po prostu jaja. Mówimy o osobie skazanej na 2,5 roku więzienia w bardzo ważnej z punktu widzenia państwa sprawie, którą media na bieżąco relacjonują od ponad trzech lat – mówił mi ważny niegdyś policjant. – Policja powinna mieć go na oku. Nie znam podobnego tak głośnego przypadku osoby z wyrokiem, której pozwolono by uciec. Bo tak na to trzeba patrzeć – nie że Falenta się ukrywa, ale że państwo go wypuściło. Czy Gerald Birgfellner [oskarżający Jarosława Kaczyńskiego o niedotrzymanie umów finansowych – przyp. red.] wyjechałby nie niepokojony z kraju, gdyby ciążyły na nim jakiekolwiek prokuratorskie zarzuty? Sprawa ewidentnie śmierdzi.

      Podobnych głosów było więcej. Powtarzała się w nich opinia, że w prokuraturze i w policji nie ma determinacji do odnalezienia człowieka, który na długo przed wybuchem afery kontaktował się z ludźmi Nowogrodzkiej. – Za kratami mógłby mu się trafić słabszy dzień, zacząłby mówić o czymś, czego nie chciał wyjawić podczas śledztwa i procesu [Falenta odmówił składania zeznań – przyp. red.]. Więc wygodniej trzymać go na wolności – twierdziło jedno z moich źródeł w służbach. Od jednej z osób, która zna Falentę, usłyszeliśmy, że do końca liczył na to, że „ktoś mu pomoże” i że uniknie odsiadki.

      A policja? Wszystkie zarzuty pod swoim adresem zdecydowanie odrzucała. Ograniczała się jednak do zapewnień, że prowadzi „intensywne czynności w celu ustalenia miejsca jego pobytu”, ale o szczegółach nie może mówić. Słowa tych, którzy uważali, że policja powinna

Скачать книгу