Скачать книгу

– Powiedz, o co chodzi z tym twoim odejściem? – zapytała, badawczo patrząc na Danę.

      Jenny nie wierzyła plotkom, dopóki nie sprawdziła u osoby będącej ich tematem, jak przedstawia się prawda. To właśnie Dana najbardziej w niej ceniła. Polubiła Jenny nie tylko za tę cechę charakteru i wiedziała, że będzie za nią tęsknić.

      – Czekam na wiadomość w sprawie pracy, którą poleciła mi pani Pibbs, ale oficjalnie złożyłam wymówienie od następnego poniedziałku.

      – Czy to konieczne?

      – Będę do ciebie pisać – obiecała Dana. – W tej kwestii liczę też na ciebie. Poza tym przecież nie rozstajemy się na zawsze.

      – To z powodu śmierci twojej mamy, prawda? – Jenny nadała głosowi serdeczne, pełne współczucia brzmienie i popatrzyła na bliską koleżankę ze zrozumieniem. – Wyobrażam sobie, że niełatwo przebywać tam, gdzie wszystko ci ją przypomina. W dodatku stosunki między tobą a twoją rodziną, zdaje się, pozostawiają wiele do życzenia.

      Dana odwróciła się, by Jenny nie dostrzegła, że w jej oczach pojawiły się łzy.

      – Będzie dobrze – powiedziała bez większego przekonania. – Miłego wieczoru – dorzuciła nieco pogodniejszym tonem.

      Jenny westchnęła i wzięła torebkę.

      – Mogę ci coś zorganizować? Homara z rusztu, jedwabny szlafrok, rolls-royce’a, mężczyznę?

      Dana się roześmiała.

      – A co byś powiedziała na dwie dodatkowe godziny snu, kiedy to stary doktor Grimms ściąga mnie, żeby mu pomóc opatrzyć ranę, a zanim mnie wypuści, zdaje mi relację z całej wieloletniej praktyki lekarskiej?

      – Zobaczę, co da się zrobić – obiecała Jenny. – Dobrej nocy.

      – Dobranoc.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      Następnego dnia pani Pibbs czekała w swoim gabinecie na umówione spotkanie z Daną, wcześniej wysłuchawszy raportu pielęgniarki dyżurnej.

      – Właśnie rozmawiałam z Lorraine – oznajmiła z uśmiechem, gdy tylko Dana weszła do środka. – Jest uszczęśliwiona, że przyjedziesz.

      – Cieszę się. Powiedziała o mnie panu van der Vere?

      – Tylko tyle, że ma zjawić się pielęgniarka. Lepiej nie podawać wrogowi zbyt wielu informacji o ruchach wojsk.

      Pani Pibbs często nawiązywała do swojej wojskowej przeszłości i w takich sytuacjach Dana z trudem wstrzymywała śmiech. Była to dość osobliwa uwaga w odniesieniu do nowego pacjenta i nie mniej dziwny sposób opisania jej rychłego przybycia do jego domu.

      – Ruchy wojsk? – spytała.

      – To tylko takie powiedzenie – odrzekła lekko zmieszana pani Pibbs. – Wracaj do swoich obowiązków, siostro.

      Dana nie miała czasu zastanowić się nad znaczeniem tego nietypowego opisu, ponieważ właśnie wypadła pora zwyczajowego obchodu, w którym brali udział nie tylko lekarze, ale i pielęgniarki. Po obchodzie pochłonęły ją codzienne obowiązki. Wkrótce po tym wyjęto jej szwy z zabliźnionej rany na twarzy.

      Tydzień minął bardzo szybko. Zanim się zorientowała, siedziała w autobusie zmierzającym do Savannah w stanie Georgia. Lubiła ten sposób podróżowania, pozwalający na obserwowanie okolicy; wolała jazdę niż lot samolotem, w czasie którego mogła podziwiać jedynie chmury.

      Był początek wiosny i krajobraz już zaczynał się zazieleniać. Zajęła miejsce przy oknie i z zainteresowaniem oglądała zabudowę każdego mijanego miasteczka, szczególnie zwracając uwagę na styl. Był to rodzaj hobby, którego nigdy nie miała dość.

      Panowała tu duża różnorodność – jedne domy zdobiły kolumny nawiązujące do greckich, inne odnosiły się do stylu wiktoriańskiego bądź neogotyckiego czy kolonialnego. Widziała domy wielopiętrowe, rozłożyste budynki typowe dla rancz, nowoczesne, supernowoczesne i apartamentowce. Zastanawiała się, jacy ludzie w nich mieszkają i jaki tryb życia prowadzą.

      Kiedy przejechali połowę stanu, wreszcie zmogła ją senność. Obudziła się w chwili, gdy kierowca ogłaszał przybycie do Savannah.

      Do domu państwa van der Vere pojechała taksówką. Kierowca jechał zgodnie ze wskazówkami, których udzieliła Danie pani Pibbs. Dopiero gdy skręcili w boczną drogę, znaleźli się wśród palm, rzucających cień drzew i krzewów, które właśnie zaczynały kwitnąć.

      Budynek z szarego kamienia, usytuowany na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na Atlantyk, był dość okazały. Otoczony bujną zielenią i różnorodnymi kwiatami, sprawiał bardzo korzystne wrażenie.

      Dana zapłaciła taksówkarzowi i poszła w górę brukowaną ścieżką. Stanęła przy drzwiach wejściowych i nie od razu zadzwoniła. Po chwili powiedziała sobie: teraz albo nigdy. Zasłoniła pasmem rozpuszczonych włosów policzek, żeby ukryć bliznę. Równo obcięta grzywka przykrywała drugą – na czole. Te najboleśniejsze blizny po tragicznych wydarzeniach były niewidoczne dla oka, tkwiły w jej wnętrzu, naznaczyły jej psychikę. Nacisnęła dzwonek i wkrótce drzwi się otworzyły i w progu stanęła niewysoka ciemnowłosa kobieta o zielonych oczach

      – Panna Steele? – spytała z uśmiechem. – Proszę wejść. Jestem Lorraine van der Vere. Miło mi panią poznać. Miała pani dobrą podróż? – Usunęła się na bok, żeby wpuścić nowo przybyłą do środka.

      Dana natychmiast zauważyła kosztowny i modny garnitur o szmaragdowej barwie, który miała na sobie pani van der Vere. W swoim zwyczajnym szarym kostiumie poczuła się jak uboga krewna. To był jej najlepszy strój, ale ze sklepu z gotową odzieżą, a nie od dobrego projektanta. Jeśli ubiór pani van der Vere miał świadczyć o jej statusie majątkowym, to niewątpliwie jest ona osobą zamożną.

      – Przywiozłam strój pielęgniarski – powiedziała. – Nie chcę, żeby pani myślała…

      – Proszę dać spokój – odparła z uśmiechem pani van der Vere. – Zechce pani pójść na górę i się odświeżyć, zanim… hm… przedstawię panią synowi?

      Dana właśnie miała odpowiedzieć, kiedy rozległ się łomot, a po nim zabrzmiał niski gniewny głos. Prawdopodobnie służący coś upuścił w kuchni, pomyślała.

      – Tędy, pokażę pani pokój. – Pani van der Vere wyraźnie się zmieszała i wskazała na schody z ozdobnymi drewnianymi poręczami. – Proszę ze mną, moja droga.

      Jak gdybym miała wybór, pomyślała Dana z niejakim rozbawieniem. Pani van der Vere zachowywała się tak, jakby uciekała przed watahą wilków.

      Pokój, który miała Dana zająć, był utrzymany w odcieniach beżu i brązu, w oknach wisiały kremowe zasłony, łóżko było przykryte miękką pikowaną narzutą w harmonizujący z wystrojem pokoju deseń. Na podłodze leżał gruby dywan i od razu nabrała ochoty, żeby ściągnąć buty i pochodzić po nim boso. Najpierw jednak przebrała się w nieskazitelny wykrochmalony strój pielęgniarski. Chciała też upiąć włosy, ale uznała, że nie potrafiłaby znieść litości w oczach pani van der Vere, gdyby zobaczyła jej blizny. Darowała sobie makijaż – w końcu biedny pacjent i tak nie może jej zobaczyć – poprawiła czepek i zeszła na dół.

      Pani van der Vere wyszła z salonu, wyciągając do niej ręce.

      – No, no, wygląda pani bardzo profesjonalnie – powiedziała. – Spędzimy nieco czasu razem, moja droga, żeby wdrożyła się pani do swoich obowiązków i przyzwyczaiła do Gannona. – Zakłopotana umilkła na krótką chwilę, po czym podjęła: – Dano, jeśli

Скачать книгу