Скачать книгу

dużo, bo pobladła i wyglądała na skruszoną.

      – Kochanie, przepraszam…

      Dana zamknęła oczy, tym samym dając znać, że chce zostać sama. Odniosła wrażenie, że koszmar nigdy się nie skończy. Zgnębiona zadała sobie w duchu pytanie, czy każdy obwinia ją o śmierć Mandy. Ukryła twarz w poduszce i zgnębiona po raz kolejny się rozpłakała.

      Wieczorem odwiedził ją pastor.

      – Ponoszę winę za śmierć mamy – wyjawiła, zdobywając się na szczerość. – Ciocia Helen zarzuciła mi, że pozwoliłam mamie prowadzić, choć przedtem wypiła martini.

      – Nie jest to niczyja wina, moja droga – oznajmił pastor, uśmiechając się serdecznie.

      Przy tym emanującym spokojem i łagodnością mężczyźnie Dana poczuła się pewniej i bardziej bezpiecznie.

      – Koniec ludzkiego życia następuje z woli Boga – podjął pastor – który uznaje, że potrzebuje tego życia bardziej niż ci, którzy są z nim związani na tym świecie. Ludzie nie umierają bez powodu ani z czyjejś winy. To Bóg wybiera moment śmierci, nie ludzie.

      – Powinnam była ją powstrzymać, zabronić prowadzenia samochodu.

      – Gdybyś to uczyniła, coś innego stałoby się przyczyną jej śmierci – stwierdził pastor. – Mocno wierzę, że dzieje się to, czego chce Bóg.

      – Nawet ciocia Helen uważa mnie za winną śmierci mamy – wyznała przybita Dana. – Już nie mam nikogo bliskiego…

      – Wiesz, jaka jest Helen. Bardzo emocjonalna i bezpośrednia. Szczerze pożałowała swoich słów. Chciała wrócić, aby cię przeprosić, ale obawiała się, że nie pozwolisz jej wejść do pokoju.

      – Co mam teraz począć? – spytała bezradnie Dana.

      – Powinnaś robić to, co do ciebie należy – odparł pastor. – Twoje życie należy do Boga, a z racji zawodu służysz opieką i pomocą ludziom chorym. Czy nie najlepszym sposobem na zapomnienie o własnym bólu będzie złagodzić cierpienie innych?

      Słowa pastora dodały Danie otuchy. Pielęgniarstwo było dla niej czymś znacznie więcej niż zawodem. Wspomaganie chorych w dojściu do zdrowia, przynoszenie im ulgi, pocieszanie załamanych swoim stanem, pogrążonych w rozpaczy stało się esencją jej życia. Tak, pomyślała, podejmę pracę i skupię się na innych, a tym samym spróbuję odsunąć na dalszy plan własne problemy związane z żałobą.

      Niestety, okazało się, że łatwiej to postanowić, niż zrealizować. W wypełnionych zajęciami dniach i tygodniach, które potem nastąpiły, nie była jednak w stanie wyrzucić z pamięci tragicznych wydarzeń.

      Nie wiedziała nawet, jak minął pierwszy tydzień w pracy. Codziennie robiła obchód na oddziale, dłużej zatrzymując się przy łóżku panny Eny, której stan znowu się pogorszył. Już z samego rana wychudzona starsza pani domagała się zastrzyków. Dana uśmiechała się do niej, uspokajała i poprawiała jej poduszki.

      – Panno Eno – zwróciła się do niej za którymś razem – wie pani, że nie mogę i nie będę ignorować zaleceń doktora Sandersa. Z tego powodu nie powinna mnie pani prosić o zrobienie zastrzyku teraz. Nastąpi to w odpowiedniej porze. Może przyślę jednego z naszych wolontariuszy, żeby pani do tego czasu poczytał?

      – Cóż, może i tak – zgodziła się niechętnie panna Ena i przesunęła z westchnieniem na poduszkach. – Tak – dodała pogodniejszym tonem. – Dziękuję.

      – Wiem, że szpitale nie są odpowiednim miejscem dla ludzi przyzwyczajonych do chodzenia po lesie i uprawiania ogrodu – dodała Dana, kładąc rękę na chudym ramieniu starszej pani. – Jeszcze trochę, a pewnie stanie pani na nogach i wróci do swoich zajęć. Proszę o tym pamiętać, a wtedy czas pobytu w szpitalu minie pani znacznie szybciej. Niech mi pani wierzy.

      Chora posłała jej blady uśmiech i odparła:

      – Nie przywykłam do leżenia w łóżku. Nie chcę być dla nikogo przykra, ale nienawidzę bezczynności i poczucia, że jestem bezradna.

      – Zdaję sobie z tego sprawę. Nikt tego nie lubi. – Dana raz jeszcze przetrzepała i ułożyła poduszki. – A co by pani powiedziała na transmisję telewizyjną z rozdania nagród w konkursie na muzykę country? – zaproponowała, wiedząc, że starsza pani uwielbia ten rodzaj muzyki.

      Twarz chorej natychmiast się rozjaśniła.

      – Bardzo chętnie obejrzę.

      Zadowolona Dana włączyła odbiornik i wyszukała odpowiedni kanał.

      Kilka tygodni później została wezwana do gabinetu pani Pibbs, przełożonej pielęgniarek. Nie musiała pytać o powód, bo dobrze go znała.

      – Chciałabym o tym zapomnieć, siostro – powiedziała pani Pibbs, biorąc do ręki rezygnację, którą Dana położyła na jej biurku wczesnym rankiem, gdy tylko przyszła na swoją zmianę. – Pielęgniarstwo jest nie tylko twoim zawodem, ale i powołaniem. Czy na pewno zamierzasz zrezygnować z tego, czego nauczyłaś się z dobrym skutkiem i z czego korzystałaś z pożytkiem dla pacjentów?

      Dana zmarkotniała.

      – Naprawdę potrzebuję trochę czasu tylko dla siebie – przyznała. – Wciąż jeszcze nie w pełni jestem sobą. Muszę się uporać ze stratą mamy, ustalić, co jest dla mnie najważniejsze. Akurat w tej sytuacji źle się czuję w znajomym otoczeniu.

      Pani Pibbs odchyliła się w fotelu i zmarszczyła czoło.

      – Rozumiem. Jeśli uważasz, że odmiana pomoże ci się uporać z problemami, to mam dla ciebie propozycję, która może cię zainteresować. Jedna z moich znajomych szuka pielęgniarki dla syna, który ma ogromne kłopoty ze wzrokiem. Mieszka w jakiejś zapomnianej od Boga i ludzi miejscowości nad Atlantykiem.

      – Nie myślałam o zatrudnieniu się w charakterze prywatnej opiekunki – odparła z wahaniem Dana.

      – Pamiętaj, że musisz na siebie zarobić, aby się utrzymać – przypomniała jej pani Pibbs. – Wynagrodzenie jest wysokie, ale mam obowiązek cię ostrzec, że to nie będzie spokojna praca. Syn Lorraine ma porywczy charakter. Podchodził ofensywnie do życia. Zajmował kierownicze stanowisko, był bardzo aktywny i wysportowany, a obecnie spadł do roli figuranta w swojej spółce elektronicznej. Nic dziwnego, że ciężko znosi tę ze wszech miar niekorzystną zmianę.

      – Utracił wzrok na dobre? – zainteresowała się Dana.

      – Tego nie wiem, ale Lorraine jest zrozpaczona stanem zdrowia syna. Nie będzie łatwym pacjentem.

      Zabrzmiało to jak wyzwanie. Dana pomyślała, że jeśli stawi mu czoło, jej własne problemy staną się mniej absorbujące.

      – Chyba to właśnie jest coś dla mnie – powiedziała.

      Pani Pibbs skinęła głową.

      – Może Gannon także tego potrzebuje, aby wyjść na prostą.

      – To jego imię? – Dana podniosła wzrok.

      – Tak. Gannon van der Vere. Jest Holendrem.

      Dana wyobraziła sobie niskiego mężczyznę z wąsami, bardzo jasnymi włosami, podobnego do jedynego Holendra, jakiego w życiu znała, pana van Rykera. Był pacjentem w szpitalu, w którym kiedyś pracowała. Przyszło jej do głowy, że może poduczy się języka holenderskiego podczas asystowania podopiecznemu i pomagania mu w codziennych czynnościach, a przy tym nie będzie się skupiać na żałobie.

      Wieczorem w wynajmowanym mieszkaniu szczotkowała włosy, kiedy wpadła jej współlokatorka i koleżanka Jenny. Błyskawicznie ściągnęła strój pielęgniarski,

Скачать книгу