Скачать книгу

jest synem jednego z jego najlepszych przyjaciół? – a może myślał, że ona zrozumie to, co nawet taka gęś jak Luiza dobrze pojmowała. Chyba że to był jego dyplomatyczny sposób powiedzenia jej tego, czego nie mógł przekazać w żaden inny sposób bez wyznania, które powinno być zastrzeżone dla konfesjonału...

      Nie było w tym nic dziwnego, że kochał chłopca. Nie sposób było go nie kochać; ona sama nie mogła go nie kochać – kogokolwiek by nie przypominał. Może don Luiz jej powie, jeżeli mu zasugeruje, żeby zaadoptował chłopca. Ale nie, to nie byłoby w porządku. Ta myśl nie powstała z miłości, przynajmniej nie całkiem – to nie byłoby w porządku. Mogłaby przecież równie dobrze zapytać go wprost: „To twój syn?”. To zupełnie niemożliwe. Przecież gdyby chciał jej powiedzieć, to by to zrobił. Przynaglanie go byłoby wysoce niestosowne i to byłby pierwszy taki przypadek w ich wzajemnych relacjach.

      Poza tym dosyć oczywistym było, że don Luiz nie zamierzał adoptować chłopca. Inaczej dlaczego miałby ją prosić, żeby dopilnowała, aby chłopiec nie stał się nadto ambitny oraz aby nosił proste stroje?

      Z drugiej strony, jeżeli nie chciał, żeby chłopiec stał się zbyt ambitny, to dlaczego dał mu w pieczę krucyfiks, a także po co było mu dawać miecz w tak młodym wieku?

      Cała ta sprawa pełna była sprzeczności. Jedynie don Luiz miał klucz do tej zagadki i z pewnością wiedział, iż ona go nie poprosi, że to on musi jej powiedzieć, dać wyraz swego do niej zaufania. Tak, w tym cała rzecz – ów brak zaufania, który okazał, był tak nie do zniesienia. Nie pasowała do niego ta pewność, że ona nie zada pytania, na które wszyscy – tak na zamku, jak we wsi – niewątpliwie znaleźli odpowiedź.

      Z oddali zabrzmiał wysoki ton dzwonu San Lazaro. Była druga.

      Don Luiz spał spokojnie z rękami złożonymi na piersi, ze zwykłą regularnością unoszącymi się i opadającymi, z twarzą zrelaksowaną i dostojną – nawet we śnie, gdy tymczasem większość mężczyzn podobno wygląda wtedy raczej bezradnie i nawet nieco śmiesznie. Był w całkowitej harmonii z nocą – tą nocą, która jej wydawała się wiecznością, bez odpoczynku, okropnością...

      Poza tym, tak jak matadorzy byli zdecydowanie trzeciorzędni, pikadorzy – albo za młodzi, albo za starzy, a wejście przez furtkę cuadrilli – niezbyt zachęcające, tak przynajmniej byki – jak należy: silne, czarne bestie, hodowane, by zabić lub zostać zabitymi, wypróbowane pod względem waleczności na ranczach.

      Panie w oknach, spoglądające na plac, odnotowały z ciekawością, że było tam sporo służących z zamku oraz siedzący osobno chłopiec lat nie mniej niż osiem, a nie więcej niż dziesięć, o włosach blond i niebieskich oczach. „Tak to był on, bez wątpienia. Moja droga, nie słyszałaś? Wszyscy wiedzą...”

      Oczy się zmrużyły, języki rozwiązały, wachlarze poszły w ruch – istne widowisko w widowisku.

      Gruba Luisa poderwała się ze snu: potrząsała nią La Rubia.

      – Co się dzieje? – jęknęła Luisa. – Czy nie można się wyspać? Czy ktoś się rozchorował? Co się stało?

      – Czekaj, zaraz ci powiem, czekaj no – głos La Rubii drżał z podniecenia. – Trzeci byk...

      – Daj mi spokój ze swoją korridą. – Luisa ziewnęła od ucha do ucha. – Cieszę się, że nie poszłam i nie chcę nawet o tym słyszeć. Lepiej idź do łóżka. Niepotrzebnie mnie obudziłaś.

      – Wiem, że nie jesteś aficionada. – Oczy La Rubii zaiskrzyły. – Nie zamierzam ci opowiadać o walce. Nie zrozumiałabyś. Ale posłuchaj, co się stało...

      – No co się stało? Ktoś się w tobie zakochał?

      – Możliwe, ale na co by mu się zdało ze starą Inez ciągle u mego boku?...

      – Gdyby jej nie było, łypałabyś oczami za każdym noszącym wąsy. Szkoda, że mnie obudziłaś.

      – To nie moja wina, że jestem ładna, miła Luiso. Nie możemy mieć wszystkie nosów jak flamandzka pyza, a policzków i biustu podobnych...

      Luisa usiadła.

      – Słuchaj no ty...

      – Wreszcie cię dobudziłam? To ty słuchaj: ten trzeci byk był wściekły, rozpłatał matadora Porreno. Ten nigdy nie był zbyt dobry. A potem popędził ku trybunom i przeskoczył je. Co to się działo, wszyscy rozbiegli się na wszystkie strony...

      – Mówiłam ci, że nie chcę słyszeć o tej głupiej walce...

      – ...to znaczy, biegał każdy oprócz syna pana; ten nie biegał.

      Grubaska wpatrywała się w nią:

      – Boże! Czy coś mu się stało?

      – Po prostu pozostał tam, gdzie był – ciągnęła La Rubia – i wyciągnął ten mieczyk, który pan mu dał w zeszłym tygodniu.

      – Ten malutki przedmiot przeciw temu bykowi?

      – Tak, a to był prawdziwy zabójca. I już tam był, podciągając się, żeby przenieść przez ogrodzenie również zadnie nogi. A nasz człowieczek po prostu wyskoczył i ugodził go w kark, i to akurat we właściwe miejsce.

      – Santa Madre! Zabił go?

      – I kto się teraz tak podnieca? – La Rubia wyszczerzyła się jak łobuziak. – Nie, nie zabił go, głupia. Nie tym mieczykiem-zabawką i z bykiem w takiej pozycji. Ale go zranił. Na tyle, że byk zaryczał niczym dusza piekielna, potrząsnął swą wielką głową i zsunął się ku arenie. I nie chciał więcej walczyć, chociaż bardzo starano się go sprowokować. Powinnaś słyszeć krzyki, jakie wydawano, zwłaszcza wtedy, gdy syn pana wyciągnął znowu ten swój miecz, popatrzył na krew, zmarszczył swój mały nos, starł krew chusteczką, po czym schował miecz z powrotem do pochwy, tak jakby to była jego codzienna czynność. Oczywiście obrzucono go kwiatami, no i wreszcie nadszedł Juan Galarza...

      – Nie powinien był nigdy do tego dopuścić. Pan...

      – Nie mógł temu zapobiec, siedział dość daleko z tyłu. Przedzierał się przez ludzi, żeby się tam dostać. Boże, jaki był wzburzony! Gdyby chłopcu się coś stało, pan odgryzłby staremu Szramogębemu łeb, i on to wiedział. Przyprowadziliśmy chłopca triumfalnie do domu i Szramogęby opowiedział panu o tym zdarzeniu, ten zaś rzekł całkiem spokojnie: „Dobra robota, Hieronimie, lecz teraz lepiej idź do łóżka, zrobiło się późno”. Myślę, że nie chciał, żeby chłopca z tego powodu nadmiernie rozpierała duma, ale widziałam, jak bardzo był zadowolony. Uśmiechała się też pani, ale nie jestem pewna, czy ten uśmiech nie był cokolwiek markotny – wiesz, co mam na myśli...

      – Nie chciałabym, żebyś cokolwiek przeciw niej mówiła, ja...

      – A kto mówi

Скачать книгу