Скачать книгу

się, gdy już był na powierzchni ziemi. Oślepiony jasnością, od której odwykł już, mrugał powiekami. Ale wielką pociechą było dlań, gdy usłyszał, że haki klatki zabiły się w drzewo. Po chwili chłopak otwarł drzwi i Stefan wyszedł wraz z innymi z szachtu.

      – Hej, Mouquet[16] – odezwał się Zachariasz do syna starego stajennego, który stał w pobliżu. – Pójdziemy dziś do Wulkanu?

      Wulkan, była to kawiarnia w Montsou, gdzie się odbywały koncerty. Mouquet przymrużył lewe oko i uśmiechnął się w milczeniu, potem zrobił małpi grymas. Mały, gruby jak ojciec i siostra, miał zadarty nos i minę chłopaka, który trwoni zarobiony grosz, nie troszcząc się o jutro. Właśnie ukazała się Mouquette, a brat na powitanie pchnął ją pięścią w plecy.

      Stefan ledwie mógł rozpoznać halę kontrolną, której wysokie rusztowanie wyglądało rano przy mdłym świetle latarń tak niepokojąco. Była pusta i brudna. Słabe światło dnia przesiewało się przez zapylone okna. Jedna tylko maszyna połyskiwała jak srebro i złoto, stalą i mosiądzem swych części składowych, liny zaś obmazane czarnym tłuszczem wyglądały jak długie wstęgi zanurzone w atramencie. Wszystko zresztą, bębny umieszczone wysoko i podtrzymujące je potężne żelazne rusztowanie, winda, wózki, wszystko miało kolor mdły, szary, starego żelaziwa. Bez przestanku podłoga trzęsła się od uderzeń kół, zaś z miejsca, gdzie wysypywano wyciągnięty węgiel w celu przewiezienia go dalej, wznosił się słup czarnego, ciężkiego pyłu, który osiadał na ziemi, murach, narzędziach, na wszystkim aż do samego szczytu wieży szachtowej.

      Chaval tymczasem spojrzał na rejestr umieszczony w oszklonej budce kontrolera i wrócił zapieniony z gniewu. Przekonał się tam, że strącono im dwa wózki, jeden z powodu, że nie był dostatecznie napełniony, drugi, ponieważ zawierał węgiel nie całkiem wolny od złomków skalnych.

      – Ładny dzień mamy dziś! – wrzeszczał. – Jeszcze o dwadzieścia sous mniej! Ale dobrze nam tak… po cóż brać włóczęgów, próżniaków, którzy ruszają rękami jak świnia ogonem.

      Spojrzeniem zjadliwym na Stefana uzupełnił swą przemowę.

      Stefan w pierwszej chwili miał zamiar odpowiedzieć pięścią, ale pomyślał, że nie warto, bo wszak i tak ma sobie iść precz. To utwierdziło go tylko w postanowieniu.

      – Nie można od pierwszego zaraz dnia wszystkiego robić doskonale! – łagodził ojciec Maheu dla miłego spokoju. – Jutro będzie robił lepiej.

      Ale we wszystkich wrzało i wzrastała chęć do kłótni. W lampiarni, przy oddawaniu lamp Levaque pokłócił się z robotnikiem zapalającym je o to, iż lampy umyślnie źle czyści. Uspokoili się dopiero w ogrzewalni, gdzie ciągle palił się ogień. Musiano nawet za wiele dosypać węgla, gdyż piec rozżarzony był strasznie, a wielka izba bez okien oblana była jaskrawą łuną, jakby się paliły jej brudne mury. Rozległy się okrzyki weselsze, wszyscy smażyć sobie poczęli plecy stojąc dokoła w pewnej odległości od pieca i kurzyło się z nich jak z garnków. Gdy któregoś poczęło zbytnio palić w plecy, obracał się i nadstawiał brzuch. Mouquette w prostocie ducha spuściła spodnie i suszyła sobie koszulę. Chłopcy poczęli tłuste[17] żarty i rozległ się chóralny śmiech, gdy zniecierpliwiona odwiodła się i pokazała im tyłek, co było u niej gestem najgłębszej pogardy.

      – Idę! – rzekł Chaval, zamknąwszy w szafie narzędzia. Nikt się nie ruszył z miejsca prócz Mouquette, która się wyślizgnęła szybko pod pozorem, że idzie w tę samą stronę, to jest do Montsou. Żartowano sobie z niej dalej, gdyż wiedziano, że Chaval nie chce już nic z nią mieć do czynienia.

      Tymczasem Katarzyna powzięła pewną myśl i od chwili już szeptała coś do ucha ojcu. Stary zdumiał się naprzód, potem jednak kiwnął głową na znak zgody, zawołał Stefana i rzekł półgłosem oddając mu zawiniątko, które wyjął z szafy.

      – Słuchaj no pan, jeśli nie masz grosza w kieszeni, to możesz łatwo, nim nadejdzie wypłata, umrzeć z głodu. Czy chcesz, abym ci gdzieś wyrobił kredyt?

      Przez chwilę chłopak stał niemy, zmieszany. Właśnie chciał zażądać swoich trzydziestu sous i iść precz. Ale w obecności Katarzyny uczynić tego nie śmiał. Wstydził się, czując jej wzrok na sobie. – Może pomyśli, że boję się pracy – myślał.

      – Rozumie się, na pewne obiecywać nie mogę niczego – mówił stary dalej – musimy być przygotowani na odmowę.

      Stefan nie zaprzeczył. Był pewny odmowy. Zresztą to przecież do niczego nie obowiązuje, przełknie coś i pójdzie sobie. Ale opanowało go niezadowolenie, gdy dostrzegł wesoły uśmiech Katarzyny, uradowanej, iż mu pomogła. I na cóż to wszystko?

      Ubrawszy się w saboty i zamknąwszy narzędzia w szafie, Maheu ze swoimi skierował się ku wyjściu, robiąc z kolei miejsce innym, którzy przychodzili się rozgrzać. Stefan szedł za nimi, a Levaque z synem przyłączyli się także. Ale jeszcze nie minęli sortowni, gdy gwałtowna scena wstrzymała ich na chwilę.

      Sortownia była to wielka szopa o belkowaniu pokrytym grubą warstwą pyłu węglowego i wielkich żaluzjach, przez które dął ciągle wiatr. Wózki z węglem wprost od kontrolera dostawały się tutaj. Pomocnicy wysypywali ich zawartość na skośne, długie, blaszane rynny, a stojące na podwyższeniach kobiety i dziewczęta uzbrojone w grabie i grace wydobywały kamienie, posuwały dalej czysty węgiel, który przez ogromne lejki spadał w wagony kolejowe, stojące na torze poniżej sortowni.

      Pracowała tu Filomena Levaque, blada, chora na suchoty dziewczyna, o głupim wyrazie twarzy. Głowę miała owiniętą szafirową chustką, ręce uczernione w węglu aż po łokcie i stała obok starej czarownicy, matki pani Pierron, zwanej Brûlé, strasznie wyglądającej ze swymi sowimi oczyma i ustami zaciśniętymi jak sakiewka skąpca. Wściekłe były obie na siebie. Młoda oskarżała starą o to, że jej zabiera sprzed nosa kamienie, tak że nie może ani co dziesięć minut napełnić kosza. Płacono je od kosza i to było powodem bezustannych kłótni. Wydzierały sobie codziennie garściami włosy, na zaczerwienionych twarzach zostawiały czarne odciski rąk, policzkując się zapamiętale.

      – Rozbij jej czerep! – krzyknął przechodząc Zachariasz do swej lubej.

      Wśród robotnic rozległy się okrzyki potakiwania. Ale Brûlé rzuciła się jak furia na chłopca.

      – Słuchaj, smarkaczu, lepiej byś zrobił, uznając swoje dwa bękarty, któreś jej zmajstrował. Śliczna żonka.. taka glista, która w osiemnastu latach nie może się utrzymać na nogach… ha, ha, ha!

      Maheu musiał z całej siły trzymać syna, który chciał koniecznie temu staremu kościotrupowi pokazać co należy. Zjawił się dozorca, grace poczęły znowu poruszać się miarowo, rozgarniając węgiel, i z góry nie widać było teraz nic prócz pochylonych pleców kobiet, wysilających się na to, by sobie wzajem porywać kamienie.

      Pogoda się zmieniła. Wiatr ustał nagle i zimna, wilgotna mgła zawisła nisko ponad ziemią. Górnicy skulili się, pozakładali ręce na piersiach i szybko szli ku domom, kołysząc się w biodrach, co uwydatniało jeszcze bardziej grube kości okryte lekką tylko materią ubrania. Przy jasnym dniu można by ich było wziąć za gromadę Murzynów, którzy się nurzali w błocie. Niektórzy nie zjedli swych kanapek i teraz resztki jedzenia wsunięte pomiędzy koszulę i kaftan na plecach nadawały im wygląd garbatych.

      – Patrzcie, idzie Bouteloup! – rzekł ze śmiechem Zachariasz.

      Levaque, nie zatrzymując się, zamienił kilka słów ze swym lokatorem, wysmukłym, ciemnowłosym, trzydziestopięcioletnim mężczyzną, o spokojnym, uczciwym wyrazie twarzy.

      – Czy zupa gotowa, Ludwiku?

      – Tak, zdaje się.

      – A żona

Скачать книгу


<p>16</p>

Mouquet – syn pana Mouque; dziś w jęz. fr. nazwiska żon i dzieci nie różnią się formą od nazwiska męża i ojca.

<p>17</p>

tłuste – tu: pikantne.