Скачать книгу

dotykając sękatym palcem delikatnych kwiatków. „Witaj…”.

      Wolnym krokiem poszedł do swojego pokoju, w którym trzymał pamiątki z przeszłości. Część leżała na wierzchu – na przykład książka o obróbce drewna i odnawianiu antyków podarowana mu przez Mistrza, z dedykacją: „Dla mojego najzdolniejszego ucznia”, ale była też część, którą chował głęboko w szafie, nie chcąc urazić swej żony. Teraz sięgnął po drewnianą skrzynię ukrytą za płaszczami i wyciągnął z niej album ze zdjęciami Emilki Drzewieckiej, który podarowała mu jakiś czas temu jego wnuczka, Justyna.

      „Nawet nie wie, jaką mi radość sprawiła…”.

      Czapkę i szalik, które dostał tamtego ranka od Emilki, także przechowywał w tej szafie przez wiele lat, aż pewnego dnia jego żona, sprzątając szafę przed świętami, wyciągnęła ponadgryzane przez mole wełniane skarby Piotra, obejrzała je z uwagą i mruknęła:

      – A cóż to za starocie? Kto to takie szmaciska w twojej szafie upchnął, Piotrek?

      Nie przyznał się wtedy, bo wstyd mu było za ten sentymentalizm. Zresztą – jak tu powiedzieć żonie, z którą jest się od tylu lat, że się przechowuje pamiątki po dawnej miłości?

      Wydziergane przez Emilkę czapka i szalik trafiły więc do kosza na śmieci, a Piotr sam siebie przekonywał, że to tylko przedmioty.

      „Zawsze będę pamiętał o Emilce” – myślał. „Nie potrzebuję żadnych rzeczy”.

      A jednak brakowało mu tych dwóch szmatek, bo były zrobione jej rękami i pamiętały dotyk jej skóry.

      „Ech, sentymentalny dziad ze mnie”.

      Stara, pomarszczona dłoń gładziła pożółkłe fotografie, przewracając kolejne strony, aż zatrzymała się na portrecie Emilki, który Piotr lubił najbardziej. Emilka stała na nim na tle kwitnącego sadu w dworku Leśna Ostoja i uśmiechała się do fotografującego. Śmiały się nie tylko jej usta, ale też oczy. A gdy ktoś przyjrzał się bliżej temu zdjęciu, widział, że spojrzenie dziewczyny wcale nie jest skierowane na fotografa, lecz gdzieś nad jego ramieniem – tam, gdzie stał, oparty o jabłonkę, Piotr Wysocki, uśmiechając się do swojej ukochanej.

      – Wesołych świąt, Emilko – szepnął Piotr Wysocki, patrząc w te roziskrzone oczy i wspominając ich piękny zielony kolor. – Pewnie niedługo się spotkamy w lepszym świecie.

      – Dziadku, babciu! – Głos wnuka wyrwał pana Piotra z zamyślenia. – Chodźcie! Już jest pierwsza gwiazdka!

      Gwiazdka pełna nieporozumień

      Błękitna kolęda

      Ktoś miłowany tu przyjdzie

      Dobre obejmą nas ręce

      I będą nasze uśmiechy

      srebrnym błękitem dziecięce.

      (…) Gwiazdy

      melodią zaszumią, struny

      się dźwiękiem rozpędzą.

      Będziemy sami dźwiękami

      i tą błękitną kolędą.

      JAN PIETRZYCKI

      (Antologia poezji wigilijnej, Wydawnictwo AWM, 1995)

      Rozdział 1

      Od kilku tygodni Drzewie znajdowało się pod panowaniem surowej zimy. Początkowo straszyła tylko przymrozkami i szronem na drzewach, ale w połowie grudnia niemal każdego dnia przybywało kilka centymetrów śnieżnego puchu, a od wschodniej strony nadszedł tak silny mróz, że nawet górskie potoki, bystre i rwące, zamieniły się w lodowe paseczki, przecinające okoliczne wzgórza wstęgami w odcieniach srebra i błękitu.

      „Nienawidzę zimy!” – myślała Leokadia Marciniak, kiedy okutana w najcieplejszy płaszcz, szal, chustę i czapkę, szła przez wieś szybkim krokiem, a z ust buchały jej kłęby pary.

      Zatrzymała się w końcu przed dużym, ładnym domem na skraju wsi, za którym biegła szeroka ścieżka prowadząca wprost do lasu. Teraz nie było jej prawie widać, bo nikomu nie chciało się codziennie odgarniać świeżego śniegu – tylko nieco niższy poziom białego puchu świadczył o tym, że biegnie tamtędy jakaś droga. Leokadia zastukała do drzwi i zaczęła przytupywać, bo czuła, że mróz przenika ją na wskroś.

      – Ale zimno! – jęknęła, gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich jej przyjaciółka, Kazia Midas, która w przyszłości miała zostać babcią Jakuba Midasa. Wysoka brunetka o wesołym spojrzeniu wciągnęła Leokadię do domu, po czym szybko zatrzasnęła drzwi, aż poruszył się zasuszony bukiet ziół i polnych kwiatów, poświęconych w dniu Matki Boskiej Zielnej i zawieszony w sieni, żeby zapewniać domowi spokój i pomyślność.

      – Coś taka zdyszana? – zapytała Kazia, podczas gdy Leokadia ściągała z siebie kolejne warstwy grubej odzieży.

      – A, bo lecę tak, żeby mróz prześcignąć! – odpowiedziała postawna niebieskooka blondynka, odrzucając na bok szal i czapkę. – Pogadać chciałam. Masz czas?

      – A kto tuż przed świętami ma czas? – odpowiedziała z uśmiechem Kazia i poszła w stronę kuchni, gdzie właśnie zaczynała lepić pierogi. – Chodź, pogadamy.

      Kuchnia Kazi była przestronna, choć sporą część zajmował wielki piec chlebowy. Utrzymana była w czystości i unosił się w niej zapach ziół, igliwia i czegoś jeszcze, czego Leokadia nie umiała sprecyzować, a co zawsze kojarzyło jej się z Kazią. Obok pieca wisiały suszone zioła i długie warkocze czosnku, a pomiędzy białymi główkami wyróżniały się wplecione żółte kwiaty wrotyczu. Nad dużym oknem wisiały gałązki cisu, jemioły i sosny, a szeroki parapet zdobiły gliniane doniczki z pietruszką, tymiankiem i rozmarynem. Naprzeciwko pieca, pod samym oknem, stał duży drewniany stół. Leżało na nim rozwałkowane cienko ciasto na pierogi.

      – O, to razem polepimy i ja ci wszystko opowiem! – zdecydowała Leokadia, nalewając sobie ze stojącego na piecu garnka gorącej wody i siadając przy stole. Widać było, że czuje się w domu koleżanki swobodnie. – A gdzie twój Stachu?

      Kazia machnęła ręką w nieokreślonym kierunku.

      – W szopie – powiedziała. – Drzewa poszedł narąbać, bośmy już wszystek zapas wykończyli.

      – No, u nas też już poszła cała partia, bo przecież tak mrozi, że aż nie do wytrzymania!

      – E, przesadzasz. Normalnie mrozi i prószy, jak to w zimie!

      Zabrały się za lepienie pierogów, jednak Leokadii szło to niezbyt dobrze, bo co chwilę przerywała, zbyt podniecona swoją opowieścią, żeby skupić się na jednej czynności. Na każdych pięć pierogów Kazi przypadał najwyżej jeden Leokadii, na dodatek dość koślawy, bo nie miała takiej wprawy jak jej przyjaciółka.

      – Ja już nie wiem, co z tym Władkiem robić! – żaliła się Leosia. – Przecież go sama przed ołtarz nie zaciągnę? Oczami za mną strzela, łazi, gapi się, na tym motorze chce wozić, ale jak przyjdzie co do czego, to ani słowem się nie odezwie… Zawsze myślałam, że mu się podobam, że się we mnie podkochuje i kiedyś będziemy razem. Czas by już był na to, ale teraz to mam czasem wrażenie, że on mnie nie tylko wcale nie kocha, ale wręcz nie znosi!

      – No coś ty? – zdziwiła się przyjaciółka, zerkając na nią znad pieroga. – Mnie się też zawsze wydawało, że on się ma ku tobie, ale kto go tam wie?

      – No

Скачать книгу