Скачать книгу

mieliśmy takich problemów” – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie.

      Rzeczywiście oni oboje jakoś od razu wiedzieli, że są dla siebie, dlatego nie tracili czasu na takie podchody i niepewność. Zakochali się w sobie, on się oświadczył, ona się zgodziła – i zaraz jak wrócił z wojska, wzięli ślub. Na co czekać, kiedy się spotyka drugą połówkę? Rodzina Kazi polubiła Staszka od razu. No, z wyjątkiem jednej awantury… Raz się zdarzyło, że – jeszcze narzeczonym będąc – Staszek przyszedł wieczorem pod jej okno, żeby się przed wyjazdem do wojska pożegnać. Był lekko podchmielony, rzucał kamyczkami w szybę, przesadził trochę z siłą i ją rozbił w drobny mak.

      „Tata się trochę pieklił, ale jak Staszek szklarza opłacił, to dał spokój” – wspominała rozrzewniona Kazia, jakby to było całe wieki temu. „No i tak nam się żyje spokojnie, bez takich głupich nieporozumień, jak u Leosi”.

      Leokadia tymczasem szła szybko przez wieś, rozglądając się, czy nie natknie się gdzieś na Władka. Może, gdyby byli tak zupełnie sami, ukryci w ciemności, wreszcie powiedziałby jej, czy coś do niej czuje?

      „Raz mi się wydaje, że za mną szaleje, bo tak jak Kazik gapi się na mnie i ma wtedy taką minę, jakby nie w tym świecie przebywał, a innym razem to tak spojrzy, jakbym mu jakąś krzywdę straszną wyrządziła… Zrozum tu chłopów! Aż dziw, że od tylu lat jakoś jednak się z nimi dogadujemy i rodzą się nowi ludzie…” – tak rozmyślając, niemal staranowała idącą przed nią niewysoką kobietę, bo w ciemnościach niewiele było widać.

      – A cóż ty się tak wleczesz, jak jakaś staruszka, żem ci o mało na plecy nie wlazła? – zapytała, rozpoznając w niej swoją rówieśnicę, Marcelinę (która za kilkadziesiąt lat będzie w Drzewiu znana jako Stara Kwietniowa). Znały się od dziecka i niemal od zawsze – nie lubiły.

      Marcelina, niska brunetka o hardym spojrzeniu i ładnej, okrągłej buzi, zmierzyła Leokadię wzrokiem, w którym na próżno byłoby szukać sympatii. Nic nie odpowiedziała, tylko poprawiła na biodrze ciężki kosz, który dźwigała.

      – O, a co to? – zapytała słodko Leokadia, biorąc w dwa palce jedną z serwet z kosza. – Wymieniasz garderobę? Nareszcie!

      Doskonale wiedziała, że Marcelina niesie w koszu rzeczy do prania, które pozbierała u różnych sąsiadek. Nie przelewało się u niej, mieszkała sama od siedemnastego roku życia, kiedy umarli jej rodzice, i często chwytała się różnych prac, żeby mieć trochę grosza. Leokadia nie przepuściłaby jednak tak dobrej okazji do wbicia szpili nielubianej koleżance. Marcelina wyprostowała się i popatrzyła spod oka na Leokadię. Stały akurat przed domem sołtysa i ktoś zapalił w środku światło, więc mogły się sobie lepiej przyjrzeć.

      – Taaak – odparła Marcelina, nawet nie kryjąc ironii. – Od dzisiaj będę się ubierać w serwetki i obrusy, a od święta może nawet jakąś firaną się otulę?

      – Ech, ty jak zawsze żartujesz – zaśmiała się sztucznie Leokadia, poprawiając kolorowy szal na ramionach. – Ale tak poważnie, z życzliwości ci powiem, że te twoje stare łachy to takie już trochę nie bardzo. Kawalera na takie szarobure kiecki nie złapiesz…

      – No wiesz, dziękuję ci za życzliwość – odparła Marcelina, a jej głos tak ociekał słodyczą, że można było dostać cukrzycy od samego słuchania. – Ale jakbym miała złapać takiego kawalera, co go kolorowe babskie kiecki interesują, to wolałabym nie mieć żadnego… Taki chłop, co o fatałaszkach myśli, jakiś dziwny być musi. A zresztą ty latasz po wsi w ciuchach kolorowych jak papuga, a jakoś nie zauważyłam, żebyś kawalera złapała.

      Auć! To naprawdę Leokadię ukłuło. I co najgorsze – nie mogła się nawet odgryźć, bo Marcelina od trzech miesięcy spotykała się z leśniczym Wieśkiem, który świata poza nią nie widział. Leokadia spróbowała kiedyś, tak tylko, żeby dopiec nielubianej koleżance, czy jej własne wdzięki nie przesłonią leśniczemu obrazu Marcysi, ale Wiesiek nawet na nią nie spojrzał. Do dzisiaj pamiętała to upokorzenie…

      – No, ale polataj tak dłużej po okolicy, a zwłaszcza tutaj, koło domu sołtysa, to może się kto zlituje i cię przygarnie – dobiła ją Marcelina, po czym obrzuciła Leokadię pełnym politowania spojrzeniem i poszła przed siebie, zostawiając ją na środku drogi.

      Rozdział 2

      Następnego dnia Kazia z niecierpliwością czekała na przyjście Leokadii. Tyle miała jej do opowiadania, a koleżanka jakoś się nie pojawiała. Kazia zagniotła więc ciasto na chleb w wielkiej dzieży i właśnie miała pójść po koszyki, w których ciasto mogło spokojnie wyrastać, gdy ktoś zapukał do drzwi.

      – Nie mogłam wcześniej, bo mi mama kazała pomóc w krochmaleniu firan – poskarżyła się na dzień dobry Leokadia. – A ja nie mogłam wytrzymać, bo tyle ci mam do powiedzenia!

      – No, ja tobie też. Chodź do kuchni, wyłożę tylko ciasto do koszyków i wszystko mi opowiesz!

      W kuchni Kazia zajęła się swoją pracą, w międzyczasie przygotowując zmarzniętej przyjaciółce herbatę, a Leosia rozsiadła się za stołem i zaczęła opowiadać, wyrzucając z siebie słowa z prędkością światła:

      – Wczoraj, jak od ciebie wróciłam, to przed domem czekał na mnie Kazik od sołtysa. W takie zimno stał i czekał, sama pomyśl! A jak mnie zobaczył, to podszedł, na kolana się zwalił i o rękę mnie poprosił!

      Zamilkła, czekając podekscytowana na reakcję Kazi, ale ta tylko wzruszyła ramionami.

      – Przecież już ci się w zeszłym roku oświadczył, to co cię tak dziwi?

      Leokadia kiwnęła głową.

      – No, niby tak – zgodziła się. – Ale teraz było trochę inaczej, bo wtedy, tak po zabawie, można to było za żarty uznać, a teraz… Było na poważnie. Powiedział, żebym mu od razu nie odpowiadała, tylko się zastanowiła i odpowiedziała w Nowy Rok. To będzie dla niego wróżba na przyszłość…

      – I co zrobisz?

      Leosia pokręciła głową bezradnie.

      – Sama nie wiem… – powiedziała smętnie. – Wszyscy wokół się żenią, boję się, że sama jak palec zostanę, jak będę na Władka czekała…

      – Eeeee, bzdury gadasz! Masz przecież czas! A do tego Kazik to nawet jeszcze w wojsku nie był!

      – Mam i nie mam… No bo na co czekać, skoro Władek jakoś się nie kwapi?

      Kazia skończyła przekładać ciasto, odłożyła na bok dzieżę, umyła ręce i popatrzyła na przyjaciółkę z błyskiem w oku. Kiwnęła na nią, żeby przeszły do pokoju, sięgnęła po swoją robótkę na drutach i streściła Leokadii usłyszaną wczoraj rozmowę.

      – Czyli, jak widzisz, on się w tobie kocha, tylko myśli, że nie ma żadnych szans – zakończyła. – Więc jeśli chcesz, to powiem Staszkowi, żeby mu coś tam podszepnął…

      Leokadia zmarszczyła brwi.

      – Wiesz co? – powiedziała posępnie. – Ja już nie wiem, czy chcę takiego głupka jak Władek…

      – Chcesz, chcesz, aż ci się oczy świecą! – roześmiała się Kazia.

      – No, może i tak. Ale, ale, poczekaj… Wymyśliłam coś!

      Leosia klasnęła w ręce i wstała, po czym zaczęła przechadzać się po pokoju, co Kazi mocno działało na nerwy. Nic jednak nie powiedziała, bo od przyjaciółki biła energia i nadzieja na poprawę sytuacji.

      – Powiem Kazikowi od razu, że wyjdę za niego, i szybko, najlepiej jeszcze przed świętami, damy na zapowiedzi.

      Kazia

Скачать книгу