Скачать книгу

O Boże, i kto to mówi! – Maria Górska się zaśmiała. Nieprzyjemnie, głośno. – No to porozmawiajmy sobie o egoizmie. Ciekawe, co by powiedziała Rebeka.

      „Rebeka?”, pomyślała Anka. Teraz sobie przypomniała, że na początku była mowa o Sarze. O kim oni mówili?

      – No? Czemu milczysz? Powiedz wnuczce, jak było naprawdę z twoją siostrą!

      – Daj spokój! – Jan Górski wreszcie się ruszył. Podszedł do żony i zacisnął dłoń na jej ramieniu. – Daj spokój – powtórzył ciszej.

      – Jaką siostrą? – Anka czuła, że grunt ucieka jej spod stóp. Babcia nie miała siostry, miała tylko brata. Nic nie rozumiała z tej sztuki. Nic a nic. Wiedziała, że finał będzie okropny. I że już nie ma odwrotu, już się nie da od tego uciec. Zresztą ona sama zadała to pytanie, to ona chciała znać prawdę.

      – No nie? Naprawdę? Nie powiedziałaś jej? On też nie wie? – Górska spojrzała najpierw na Ankę, potem na Tadeusza Zamłyńskiego.

      – To nieludzkie – wyszeptał Jan Górski.

      – Nieludzkie – zgodziła się jego żona. Widać, że co innego jednak miała na myśli.

      – Babciu?… – Anka podeszła do niej. – Babciu?…

      Zofia Zamłyńska płakała. Bezgłośnie, bez ruchu, po prostu z jej dużych ciemnych oczu kapały okrągłe łzy. Bruzdami zmarszczek spływały na brodę, potem uciekały pod podbródek i niknęły w zmarszczkach na szyi, by objawić się ciemniejącą plamą na kołnierzyku koszuli.

      Zapadła cisza.

      Nie powinna była pytać, ale nie mogła, po prostu nie mogła milczeć. Czuła, że jeśli zostawi w sobie te pytania, to coś się z nią stanie. Pęknie, wybuchnie, one ją zduszą.

      – Babciu, kim jest Sara? Kim jest Rebeka? O czym ona mówi? – Anka patrzyła babci w oczy. Z miłością, ale nieustępliwie.

      – Ja… – zaczęła Zofia Zamłyńska. Obróciła głowę w stronę męża, potem przeniosła spojrzenie na Jana Górskiego, nieobecnym wzrokiem przesunęła po Marii Górskiej i znowu patrzyła na swoją wnuczkę. – Ja…

      Do tej pory stała jak bohaterka finalnej sceny dramatu. Z twarzą oddającą gwałtowne emocje, grająca także całym ciałem. Teraz zmieniła się w pacynkę, którą właśnie ręka aktora przesunęła pod parawan. Dłoń się wysunęła, pacynka zwiotczała, zwinęła się w kulkę.

      Zofia Zamłyńska osunęła się na ziemię.

      Było jej okropnie niedobrze. Pomyślała, że zaraz zemdleje.

      Początkowo niczego nie czuła, lęk był tak silny, że tłumił wszelkie inne doznania ciała.

      Potem jakby odtajała. I zaczęła ją boleć dusza. Nie sądziła, że dusza może boleć.

      Później zaczęły ją boleć wnętrzności. Najpierw myślała, że coś zjadła, coś popsutego. Potem – że poważnie zachorowała, o to przecież nietrudno w takich warunkach.

      Ale to nie było ani jedno, ani drugie.

      Człowiek jest niezwykłą istotą, potrafi odgadnąć to, czego jeszcze nie zna. Przeczuć to, co dopiero się zaczyna.

      „Boże”, pomyślała. Tylko tyle. Albo aż tyle.

      Rozdział drugi

      Drzwi nie były zamknięte. Przez wąski przesmyk, jaki dzielił okleinę od framugi, padało jasne światło. Błyszcząca linia biegła przez ścianę i podłogę, dzieląc korytarz na pół. Po jednej jej stronie stali Anka i Marcin, po drugiej – Jan Górski. W pokoju, przy łóżku Zofii Zamłyńskiej, byli jej mąż, córka i zięć.

      – To niemożliwe, żeby to była Buba, po prostu nie. Znam ją tyle lat. Nie byłaby w stanie. Ja wiem, że ona ma swoje wady, przecież nie jestem ślepy, ale coś takiego? Nie, no nie, to niemożliwe. – Marcin stał przed Anką, żywo gestykulując.

      – Mnie chcesz przekonać czy siebie? – zapytała. – Każdy ma jakieś tajemnice, a dziś się dowiedzieliśmy, że oni też mają. W takiej sytuacji mówienie „ja ją znam” już nie działa. Nie ma racji bytu, rozumiesz?

      – Zgoda, dobra. Coś się wydarzyło, nie wiedzieliśmy o tym. Okłamali nas. Nie, to za dużo powiedziane – po prostu nie powiedzieli nam wszystkiego, ale to też nie zbrodnia, ludzie mają prawo do swoich, tylko swoich spraw. Ale tu chodzi o to, że ta… – zawahał się, jakiego słowa użyć – że ten donos, ta sytuacja – jednak nie wybrał najostrzejszego repertuaru – to z powodu miłości. Jakiejś szalonej, chorej miłości. A ostatnią rzecz, jaką można powiedzieć o Bubie, to że mogłaby oszaleć z miłości. Ona jest poukładana, rozważna, metodyczna.

      „Poukładana, rozważna, metodyczna”. Tak się zaczyna charakterystyka psychopaty w co drugim thrillerze, pomyślała Anka. Życia nie znała może zbyt dobrze, ale gdyby miała sądzić na podstawie literatury, która przecież czerpie z życia garściami, toby powiedziała, że najmniej można ufać tym, co zawsze są spokojni i opanowani. Ten zewnętrzny gruby pancerz spokoju trzyma w ryzach wewnętrzne szaleństwa i obsesje. Co siedzi w środku Marii Górskiej?

      Wyminęła Marcina, zrobiła kilka kroków, przecięła tę świetlistą smugę światła i zatrzymała się na wprost Jana Górskiego.

      Spojrzał na nią. Nie uciekał wzrokiem, nie odezwał się. Po prostu stał, patrzył i czekał.

      Od początku go polubiła. Gdyby jej ktoś wtedy powiedział, że to dlatego, że on mógłby być jej dziadkiem… A jednak w jakiś sposób powieliła wybór babci, która też kiedyś musiała tak stać przed Janem Górskim. Młodym, wyprostowanym jak struna, silnym. Co wtedy widziała w jego niebieskich oczach? Jaką przyszłość? Anka dostrzegała teraz ból i smutek.

      – Tak było? – zapytała.

      – Ja… nie wiem, nie mogę w to uwierzyć. – Wciąż patrzył jej w oczy. – Mówię, że nie mogę uwierzyć, nie dlatego, że to nieprawda, bo to chyba jest prawda, tylko dlatego, że toby znaczyło, że całe życie żyłem w kłamstwie. Całe życie, pani to rozumie?

      Rozumiała tylko tyle, że ona jest jeszcze na początku, a on już pod koniec życia. Wiele lat różnicy.

      – Ogromnie kochałem pani babcię. Od pierwszego spotkania, rozmowy czułem, że to jest coś ważnego. I to coś rosło i pęczniało, i oboje marzyliśmy, żeby trwało jak najdłużej…. – Zamyślił się.

      Anka nic nie mówiła, nie chciała go wybijać z rytmu.

      Marcin podszedł bliżej, ale też milczał.

      – Kiedy się dowiedziałem, że ona zginęła, że się nie udało jej przechować i ocalić, to dla mnie był koniec. Wokół wojna, bomby, ludzie giną, a ja dopiero wtedy poczułem, że świat się skończył. Jak w amoku byłem, podjąłem decyzję, żeby opuścić mieszkanie ciotki i pojechać do dalszej rodziny do Krakowa. To pamiętam jak przez mgłę. Potem się zorientowałem, że nie mam legitymacji, że ją zostawiłem w domu. To był kłopot, ale to w końcu papier. Tylko papier. Wyrobiłem nową. Kto by się przejmował, skoro ona nie żyje. A teraz sobie pomyślałem, że jeśliby ten ktoś, kto zajął to mieszkanie, nie miał na sobie mojej koszuli, to ja bym nie był na liście osób, które zginęły. I może by mnie odnalazła. Może by się jej udało?… To jest jedno, taki smutek, ale to mogę teraz przeboleć, to przypadek, los, traf, niczyjej winy w tym. Ale to drugie, że Maryś… że Maria ją wydała? Skazała na śmierć? No to jest coś, czego nie mogę pojąć. Przyjąć tego nie mogę! – Po raz pierwszy podniósł głos. – Jak sobie pomyślę, że każdy

Скачать книгу