Скачать книгу

się w Otwocku. – Jan Górski w końcu odpowiedział. Pozostała trójka milczała.

      – W Otwocku? A co ty robiłaś w Otwocku, babciu? I ty, dziadku? – Anka nie pamiętała, by dziadkowie kiedykolwiek wspominali o pobycie w tym mieście.

      – Właśnie. A wy? W jakimś sanatorium byliście? W szpitalu? Pracowałeś tam? – Marcin też był zdziwiony.

      – Mieszkaliśmy w Otwocku – wyjaśnił Jan Górski. I zamilkł.

      Nikt inny się nie odezwał, nie zaprzeczył.

      – Kiedy? – zapytał Marcin.

      – Podczas wojny.

      – Podczas wojny? – powtórzył Marcin, zmieniając twierdzenie w pytanie.

      – Przecież ty jesteś z Warszawy. – Anka popatrzyła na babcię. – Państwo też. – Teraz wpatrywała się w Jana Górskiego. Patrzenie na Marię Górską przychodziło jej z trudnością, jakby chciała jak najdłużej odwlec moment konfrontacji.

      – Jestem. – Zofia Zamłyńska oparła się dłońmi o poręcz krzesła.

      Nikt nie usiadł przy okrągłym, dużym stole ustawionym na środku sali. Wszyscy stali, w napięciu i oczekiwaniu.

      – Urodziłam się w Warszawie, mieszkałam tam w dzieciństwie, a potem przeprowadziliśmy się z rodzicami do Otwocka. Kilka lat przed wojną.

      – To dlaczego nigdy o tym nie powiedziałaś? – Anka była zdumiona. – A ty, dziadku? Przecież uczyłeś się wtedy w Warszawie, no to jak?…

      – Wynajmowałem pokój w Otwocku.

      – Ja pracowałem w otwockim szpitalu. Babcia też. – Jan Górski nie opierał się o krzesło, mimo że się zgarbił i lekko pochylił.

      On, Tadeusz Zamłyński i Zofia Zamłyńska wyglądali, jakby nagle dołożono im lat. Tylko Maria Górska niezmiennie była wyprostowana.

      „Jakby szykowała się do ataku”, Anka zauważyła, że dłonie ma zaciśnięte, łokcie lekko cofnięte do tytułu. Cała była spięta, w gotowości.

      – O czym my teraz rozmawiamy? – Głos Zofii Zamłyńskiej znowu był taki, jak przed kwadransem, w tamtej sali. – To wszystko to nieistotne szczegóły, dekoracje bez znaczenia… To byłaś ty, prawda? – Zrobiła krok w stronę Marii Górskiej. – Tak, to byłaś ty! – krzyknęła, sama sobie odpowiadając. – To była ona, prawda? – Teraz patrzyła na swojego męża. – To jej głos słyszałeś, nie Ziębińskiej.

      Tadeusz Zamłyński wpatrywał się w żonę. Widać było, że waży słowa. Że wolałby się nie odezwać, nie musieć odpowiadać na to pytanie.

      – Nie miałem pewności – powiedział powoli. – Zawahałem się, mówiąc, że to Ziębińska, bo ten głos był inny. Kobiecy, ale inny. A inny mógł być tylko Marii. Ale przecież Maria była twoją przyjaciółką, więc…

      – Jak to przyjaciółką? – Ance nie udało się już dłużej trzymać emocji na wodzy. Początkowe starania, by uregulować tę rozmowę, by ją przeprowadzić spokojnie i metodycznie, teraz wydały się jej absurdalne. Jak można zapanować nad dramatem? Już miała pewność, że za chwilę usłyszy coś okropnego. Inni też to wiedzieli. Tama spokoju pękła.

      – Przyjaciółką? – Zofia Zamłyńska zaczęła się śmiać. Histerycznie, rwanie, aż te dźwięki przeszły w żałośliwe łkanie.

      – Nie masz dowodów. Nie masz żadnych dowodów. – Maria Górska jeszcze mocniej zacisnęła palce, aż jej knykcie zbielały.

      – Ale to ty mi powiedziałaś, że gestapo przyszło do Rybakowej, że wtedy Sara zginęła. – Jan Górski patrzył na żonę. Do tej pory stał obok niej, ale teraz odsunął się o krok.

      „Jaka Sara? Jaka Rybakowa?”, Anka próbowała nadążyć za tą wymianą zdań. „Rybakowa to była przecież ta kobieta od Tuwima. Jezu, o co tu chodzi, o czym oni mówią?”

      – O czym wy mówicie?! – krzyknęła. Głośno, histerycznie. – O czym wy, do cholery, mówicie?!

      Nikt jej nie odpowiedział.

      – Ja też nic nie rozumiem. Co tu się dzieje? – Marcin rozglądał się bezradnie.

      On również został zignorowany.

      „Jakbyśmy byli tylko widzami”, Anka znowu poczuła się jak w teatrze.

      – Ludzie mówili, że tak było. A potem widziałam świeżo wzruszoną ziemię na jej podwórku. No to jak to mogła nie być ona? – Maria Górska mówiła głośno i gniewnie. – A ty skąd wiesz, że ktoś był u Ziębińskich? Podsłuchiwałeś? No, przyznaj się, że tak. A wcześniej wodziłeś za nią oczami. Może to ty wszystko zmyśliłeś, żeby z tobą stamtąd uciekła? – Teraz szarżowała na Tadeusza Zamłyńskiego.

      – Nieprawda, jak możesz! – zaprzeczył gwałtownie.

      Anka nigdy nie widziała dziadka tak wzburzonego.

      – Bardzo ją lubiłem, więcej nawet, podobała mi się od zawsze i… i… ale nigdy bym nie zrobił czegoś takiego.

      – Miłość do różnych spraw dodaje sił. – Maria Górska wciąż była w natarciu.

      – Jaka miłość? O czym ty mówisz? – Zofia Zamłyńska kręciła głową w niedowierzaniu.

      – To dlatego mnie wtedy pocałowałaś, na tym spacerze? – Teraz spojrzenia wszystkich zwróciły się w stronę Jana. – Ale ja ci odpowiedziałem, że nie mogę, że nie chcę, bo moje serce jest zajęte.

      – Ech! – Maria Górska machnęła ręką. – Na początku nic nie mówiłeś… Zresztą przecież to było absurdalne, taki pomysł, że ty i ona, ona, która…

      – Ona, która… Więc w tym rzecz! – Słowa Zofii Zamłyńskiej przecięły powietrze jak nóż.

      – Naprawdę myślałem, że nie żyjesz. – Jan Górski był bliski rozpłakania się.

      – Ja cię szukałam. Jak tylko przyszło wyzwolenie, kiedy mogłam wreszcie wyjść, to cię szukałam. Pojechałam do Warszawy, na Hożą, ale tam nie było już nic. Już nic. Kupa gruzu i twoje nazwisko na tej liście umarłych… Zostałam z niczym, wszystko straciłam… Nawet…

      Tadeusz Zamłyński znowu jakby chciał przygarnąć żonę, ale nie wykonał żadnego ruchu.

      „Boże, ale oni musieli się kochać!”, Ankę aż ścisnęło w środku. Minęło tyle lat, a te emocje były wciąż żywe. Ich rozpacz i smutek świeże, jakby działy się teraz. „Czy babcia była tak zakochana w dziadku? A Jan Górski w swojej żonie?” Znowu spojrzała na dziadka. W jego oczach, gestach, w przycupnięciu i bezruchu kryła się odpowiedź na to pytanie.

      – Kiedy dostałem kartkę od Marii, że zginęłaś, uciekłem do Krakowa, do rodziny ciotki. Jak w amoku, jak najdalej. Nie zabrałem legitymacji, została w koszuli, na krześle. To pewnie dlatego to nazwisko… Nic nie myślałem, po prostu musiałem coś zrobić, żeby nie zwariować. Jak maszyna… I tak przez kolejne miesiące. Do Warszawy wróciłem na wiosnę czterdziestego piątego. Do Marii… – Urwał. – Bo potem zaczęliśmy do siebie pisać. Maria mnie pocieszała i tak…

      – Niedobrze mi – szepnęła Zofia. – Jak mogłaś? Więc taki był plan: pozbawić mnie życia i przejąć Jana. Udało ci się, bo zawsze byłaś skuteczna. No, prawie, bo ja żyję. A teraz stoję przed tobą, patrzę ci w oczy i chcę wiedzieć: jak mogłaś?

      Patrzyła na Górską. Już bez tego gniewu, tylko z bezdennym smutkiem.

      – To

Скачать книгу