Скачать книгу

i dyszlem. Potem wzięłam przykład z mamy i godziłam się na wszystko. Widziałam często moich braci w podobnej sytuacji, ale żaden nie patrzył mi w oczy. Byliśmy jak maszyny. Ciągnęliśmy ciężkie wozy latem, a sanie zimą. Wsiadały do nich tysiące ludzi. Aż pewnego dnia nie dałam rady. Wywróciłam się i złamałam nogę. Tego dnia dowiedziałam się, że może być jeszcze gorzej. Zawieźli mnie do piekła. Śmierdziało gorzej niż nasza stajnia. Bólem, strachem i krwią. Noga bolała potwornie, a mimo to próbowałam uciec. Wzywałam pomocy, ale jakiś człowiek uderzył mnie czymś w głowę i w jednej chwili ból ustał. Poczułam się lekka jak piórko i wreszcie wolna.

      Największą krzywdą wynikającą z udomowienia jest dla konia odebranie wolności w wyborze „kierunku cwału”. Koń od początku miał być siłą pociągową i nośną. Przy okazji sprawdzał się jako wsad do garnka. Brał udział w nie swoich wojnach, orał cudzą ziemię, ciągnął ciężary ponad swoje możliwości, zbierał cięgi bata, gryzł wędzidło, dusił go popręg, dźgały ostrogi i szpicruta.

      A człowiek wciąż mówił, że kocha konie.

      Są wyjątki, opiekunowie, którzy stawiali koniom pomniki i wprowadzali żałobę po śmierci ukochanego wierzchowca. Czy jednak choć w minimalnym stopniu zmieniło to los koni? Nie. Dziś za niektóre płaci się miliony, są i takie, które za znacznie mniejsze pieniądze kończą w rzeźni. Te „ukochane”, gdy złamią nogę, giną z kulą w czaszce, a te „smaczne” nie muszą nic łamać, by znaleźć się na talerzu lub zostać przemielone na mączkę mięsno-kostną.

      Nim jednak się to stanie, najpierw muszą przeżyć transport do rzeźni. Bywa, że wielodniowy. Podczas podróży też łamią nogi, ale na szczęście żyją, więc mięso będzie dobre, bo skrwawione.

      Koń to potężny i wytrwały „motyl” na czterech kopytach. Ma niezwykle silne poczucie godności własnej. Zniewolenie konia polega na odebraniu mu tej godności. To wówczas przestaje być koniem, a staje się maszyną pozwalającą sobą powodować. Dobry koń to, jak i pies, posłuszny koń. Do dziś są tacy „spece” od koni, którzy twierdzą, że konia trzeba „złamać” (to samo robi się ze słoniątkami w Azji). Na czym to polega? Na torturowaniu tak długo, aż wola walki osłabnie, a torturowany zrobi wszystko, co mu każą.

      Czy czegoś to nie przypomina?

      Według danych GUS w rzeźniach na terenie Polski zabito w 2018 roku prawie 24 tys. koni. Oznacza to, że koń był zabijany gdzieś w naszym kraju średnio co 22 minuty. Przełożyło się to na 17 tys. ton żywca rzeźnego końskiego (w wadze żywej), 11 tys. ton żywca rzeźnego końskiego w wadze poubojowej ciepłej (w przeliczeniu na mięso i tłuszcze) oraz 7 tys. ton mięsa końskiego w wadze schłodzonej.

      Strona internetowa prowadzona przez Polski Związek Hodowców Koni, finansowana ze środków Funduszu Promocji Mięsa Końskiego, podaje, że nawet drugie tyle koni jest co roku wywożonych z Polski na rzeź do krajów Unii Europejskiej. Czytamy, że „Roczny eksport koni rzeźnych szacowany jest na ok. 25–30 tys. sztuk, z czego 95% jest transportowanych do Włoch, natomiast pozostałe 5% – do Francji i Belgii. (...) Rynek włoski woli konie zimnokrwiste i pogrubione w wieku od 2 do 7 lat oraz źrebięta rzeźne w wieku od 6 do 18 miesięcy”.

      PREFABRYKAT

      DO PRODUKCJI WĘDLIN

      Jestem kurą. Jestem gęsią i kaczką.

      Co to znaczy?

      Kto pyta?

      Zacznijmy od kury. Ta fermowa już dawno przestała być kurą. Nie wystarczy, że ma kurze geny. Tak jak w przypadku każdej społecznej istoty najpierw trzeba nauczyć się być: świnią, krową, kozą, człowiekiem i kurą. To, że kura jest ptakiem z rzędu kuraków, niczego nie zmienia. Jest społecznym kręgowcem jak każdy z nas. Już samo przyjście na świat w warunkach hodowlanych kieruje jej egzystencję na bezimienny tor i dewastuje naturalny porządek ptasiego życia. W normalnych okolicznościach jajko spoczywałoby pod ciepłym brzuchem matki-kwoki, a nie w ogromnym inkubatorze obok tysiąca innych jaj. Wysiadująca swoje pociechy kurza mama słyszy ich głosy, gdy chcą się wydostać ze skorupek. One same też się słyszą nawzajem i synchronizują opuszczenie dotychczasowej kryjówki. Mają na dziobkach specjalną narośl, która niczym kilof pozwala im rozbić skorupkę. Doświadczona kwoka pomaga, gdy maluch ma trudności. Ale w wylęgarni mamy nie ma.

      Pierwsze, co powinno poczuć, zobaczyć i usłyszeć kurze dziecko, to bliskość mamy. Miliony, setki milionów kurcząt hodowanych w fabrykach śmierci widzą jednak tylko oślepiające światło. I tysiące innych kurcząt, równie przerażonych jak one. Za chwilę wszystkie trafią jak śliwki do wielkich koszy. To, co spotka je potem, zależy od ich przeznaczenia. Jeśli są przewidziane na nioski, sekser sprawdza ich płeć. Bycie małym kogutem oznacza natychmiastowy wyrok śmierci. Wszystko dzieje się taśmowo, a żywe istoty traktowane są jak kartofle. Odrzuca się te „niepełnowartościowe”. Idą na przemiał. Mieli się je żywcem. Przecież to tylko kurczaki, jednodniówki. Kilka gramów życia.

      Jeśli mają zapełnić nasze piekarniki, do kosza wrzuca się tylko niepełnosprawne. Pozostałe, zależnie od rodzaju chowu i tuczu, trafiają do większych lub mniejszych pomieszczeń, gdzie jest większe lub mniejsze zagęszczenie i mniej lub więcej światła. Rosną szybko i – nie poznawszy nawet jednego procentu prawdziwej kurzej drogi życiowej – taśmowo idą na rzeź.

      Przekleństwo tak zwanego brojlera, kurczaka mięsnego, co bezlitośnie wykorzystuje człowiek, polega na tym, że nie ma on dużych wymagań pokarmowych i zje właściwie wszystko, a do tego szybko rośnie. Jest żyłą złota, najtańszą „fabryką mięsa”.

      O to, co je, lepiej nie pytać. Potem sam zostanie zjedzony. Jego życie ma tak niską cenę, że zdarzało się, że w niektórych krajach służył jako kaloryczny opał.

      Doskonale znam kury, bo wychowałam się z jedną z nich. Tak, w Warszawie, w Śródmieściu, na trzecim piętrze mieszkała za mną kura. Nazywała się Pani Warszawska. Gdy miałam dwa lata, ciężko zachorowałam i jednym ze sposobów na pomyślną rekonwalescencję miały być świeże jajka. Dorodna karmazynka zamieszkała więc w stolicy razem z psami, kotem i ludzką rodziną. Gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje na wieś, zabieraliśmy wszystkich. Kurę też. Nie kumała się z lokalnymi kurami, więc mieszkańcy wsi nazwali ją Panią Warszawską. I tak zostało. Żyła wiele lat, lubiła siedzieć na kolanach i popijać z podstawionej pod dziób łyżeczki herbatę z cytryną. Zaprzyjaźniła się z suczką Amiczką i po zrobieniu w jej futrze „grzebanego remanentu” zasypiała na leżącej przyjaciółce. Była rozumną i pełną uroku osobistego kurą, członkinią naszej rodziny. Nie miała pojęcia, co to chów klatkowy, w którego okrutnych trybach jej siostry przeżywają swoje krótkie życie w małych drucianych celach. Nie wiedziała, że mają obcięte dzioby, by w akcie desperacji i poczuciu beznadziei swojej egzystencji nie okaleczały się nawzajem. Że ich jedyną rolą jest jeść i znosić jajka. Że są rodzajem taśmy, która nieubłaganie przesuwa się w stronę kadzi na mączkę mięsno-kostną. A te, które mają więcej (?) szczęścia (?), kończą w rosole.

      Życie współczesnej kury to bezimienny epizod w produkcji białka zwierzęcego. Nic więcej. Dokładnie tak samo jak w przypadku innych gatunków naszych „spożywczych braci mniejszych”.

      Gdy pierwszy raz oglądałam film Makrokosmos, płakałam. Za drugim i trzecim razem też. Nie, nie jestem masochistką, ale nie mogłam pojąć, dlaczego ludzie po obejrzeniu tego – znanego przecież na całym świecie – obrazu dalej pieką gęś na wielkanocny stół. Czy nic nimi nie poruszy?

      Jestem gęsią.

      Mam jedną z najtkliwszych i najbardziej ofiarnych dusz. Umiem kochać tak mocno, że niestraszne mi największe zagrożenia. Poświęcę dla miłości życie. Ale co tam życie! Oddam godność i honor. Wiem, wielu z was nie ma pojęcia, o czym mówię. Ale

Скачать книгу