Скачать книгу

szczepiła – najpierw odparła odruchowo, że „to raczej nie ma związku”, po czym – gdy delikatnie zasugerowałem, że nie jej to oceniać, a wyłowieniem związków przyczynowych z korelacji niech już się zajmują statystycy – zbyła mnie lekceważącym: „Dobra, dobra, zgłoszę”. Podejrzewam, że ten konkretny NOP nie trafił do statystyk. Tak, pewnie powinienem był naciskać, nalegać, gonić, ale szczerze mówiąc, nie zrobiłem tego, bo miałem na głowie rozgorączkowane dziecko, a następnego dnia kolejne ważne sprawy tego świata, z nowym serialem włącznie.

      Dalej: szczepienie powinno być poprzedzone kwalifikacyjnym badaniem lekarskim. „Teoria” takiego badania jest dobrze znana. Praktyka z kolei bywa różna. Spotkałem się osobiście nawet z całkowitym brakiem takiego badania, które w praktyce wymusiłem już w momencie, gdy pielęgniarka sięgała do lodówki.

      Tego typu niedoskonałości systemu opieki zdrowotnej oczywiście nie zachęcają do zaufania. Przebija to w cytowanych wyżej badaniach CBOS-u, już choćby w tym, że tylko piętnaście procent badanych uznało, że jesteśmy w dostateczny sposób informowani o skutkach ubocznych szczepień. W idealnym świecie, w którym wszystkie dzieci są szczegółowo zbadane przed szczepieniem, wszystkie NOP-y są zgłaszane, a rodzice otrzymują na ich temat szczegółową informację, prawdopodobnie zaufanie do powszechnego systemu szczepień byłoby większe. Nie żyjemy jednak w takim świecie.

      Co więc należy zrobić, biorąc już pod uwagę niedoskonałą rzeczywistość? Cóż, całkowite „obrażenie się” na współczesną medycynę tylko dlatego, że na poziomie wykonawczym kuleje, to wyjście dziecinne. Równie dobrze można by zrezygnować z samochodów, ponieważ czasem nie odpalają, albo nie słuchać ostrzeżeń o powodziach i trzęsieniach ziemi, ponieważ mają „tylko” charakter probabilistyczny. Wróćmy do „pięknych założeń” stowarzyszenia Stop NOP. Jednym z celów statutowych tej organizacji jest „poprawa bezpieczeństwa i jakości usług medycznych”. Gdyby wskutek wywieranego przez antyszczepionkowców nacisku udało się „uszczelnić” zgłaszanie NOP-ów albo poprawić jakość badań kwalifikacyjnych do szczepienia – świetnie! Tylko, błagam, czy naprawdę musi temu towarzyszyć mit medycznego indywidualisty, który w zaciszu domowym rozpracował wszystkie prawdopodobieństwa i parametry lepiej od pokoleń naukowców…? I te wszystkie bzdury, te potworne, potworne bzdury…

      2 Audiofilia ekstremalna

      czyli dlaczego tak ważna jest podwójnie ślepa próba

      Zacznijmy może od oczyszczenia gruntu: w pierwszym przybliżeniu audiofil to po prostu ktoś, kto jest żywo zainteresowany wysokiej jakości dźwiękiem i dąży do tego, aby konfiguracja jego sprzętu była jak najlepsza. Punktem wyjścia jest więc najzupełniej racjonalna, sensowna – by nie powiedzieć: szczytna – potrzeba przeżywania najwyższej jakości doświadczenia muzycznego. Dodajmy też, że sami „audiofile” zazwyczaj nie określają się jako „audiofile”, a słowo to bywa zwykle używane z kpiarską nutką.

      Okej, skąd więc audiofilia w książce na temat pseudonauki i bzdur? Odpowiedzią jest przymiotnik „ekstremalna” – wybrany przeze mnie po długim namyśle i niebędący żadnym standardowym określeniem, którym posługują się sami zainteresowani. W łonie audiofilii występuje bowiem „skrzydło radykalne”, które chciałem jakoś nazwać – grupa sprzedawców sprzętu i ich klientów, którzy doprowadzają swoją sztukę do granic… cóż, absurdu. Bo jak inaczej określić gruby jak kciuk drwala kabel zasilający (tak, to ten kabel, który doprowadza prąd z gniazda w ścianie do sprzętu), wymrażany w japońskich komorach kriogenicznych, kryjący w sobie tyle warstw otuliny, że egipskie mumie chowają się przy nim ze wstydu; kabel, który nie tylko kosztuje siedem tysięcy złotych, ale którego użycie sprawia rzekomo, iż wydostający się z głośników dźwięk ma, cytując pewnego recenzenta, „nieprawdopodobną łatwość oddania muzyki, z gracją, polotem, bez cienia nerwowości”? Zdecydowanie jest to coś, co warto zbadać.

      O co chodzi, a o co nie?

      Zacznijmy może od wyjaśnienia, o co mi nie chodzi.

      Po pierwsze, nieistotne są tak naprawdę te pieniądze, do których tak łatwo się przyczepić. Gdy mowa o poważnym kolekcjonowaniu czegokolwiek, na pewnym etapie w grę zaczynają wchodzić estetyka albo sentyment, których nie wycenia się jak marchewki w warzywniaku. Ot, limitowana edycja gramofonów Linn Sondek LP12 wykonanych ze starych beczek do sezonowania whisky. Cena? Bagatela, sto dwadzieścia pięć tysięcy złotych za sztukę. To samo dotyczy na przykład nielicznych pozostałych egzemplarzy klasycznego sprzętu nagraniowego z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych ubiegłego wieku, z którego korzystali ówcześni muzycy albo realizatorzy dźwięku.

      Tego typu produkty mierzy się zupełnie inną miarą niż zwykły sprzęt audio produkowany masowo. Szybki przegląd najdroższych gramofonów na eBayu pokazuje, że sprzęty w górnej granicy cenowej to przede wszystkim egzemplarze rzadkie lub mające nietypową historię. Tutaj nie stosują się prawa ekonomii dotyczące przedmiotów codziennego użytku – mówimy o segmencie rynku ocierającym się wręcz o światek kolekcjonerów sztuki. Kwestię ceny samej w sobie odkładamy więc na bok: pośród całej galaktyki antycznych widelców, butów Michaela Jordana i nitek z dywanu, po którym stąpał Elvis Presley (dwa dolary sztuka), kolekcjonerski sprzęt muzyczny naprawdę nie odstaje.

      Co więcej, na etapie, na którym coś jest już elementem naszej tożsamości i stylu życia, zakup kolejnego przedmiotu nabiera wartości osobistej, emocjonalnej. Pieniądze (o ile się je oczywiście ma) mogą wtedy naprawdę nie grać roli. Ja sam nigdy nie byłem kolekcjonerem, jednak potrafię zrozumieć człowieka, który – przykładowo – odczuje tak potężną przyjemność ze zdobycia ostatniego brakującego talerza z jakiegoś szczególnie wspaniałego zestawu porcelany, że tej radości i dumy nie sposób przełożyć na pieniądze. I nie ma sensu tłumaczyć, że kotlet będzie smakował dokładnie tak samo na talerzu z Ikei za 9,99 złotego. To przecież nie o to chodzi

      Po drugie, nie chodzi też o krytykowanie samego dążenia do wysokiej jakości dźwięku. To byłby absurd. Jest przecież oczywiste, że można usłyszeć różnicę pomiędzy, powiedzmy, najtańszymi słuchawkami dousznymi, które otrzymujemy za darmo w samolocie albo kupujemy za kilka złotych w przejściu podziemnym, a dobrej klasy sprzętem, na którym można w końcu usłyszeć basy bez charczenia.

      W tym miejscu zaczynamy jednak stąpać po bardzo kruchym lodzie, ponieważ w całej „wojnie o audiofilię” rozchodzi się w istocie o ten jeden niewinny zwrot: „można usłyszeć”. O ile bowiem mogę jako tako zrozumieć człowieka, który po prostu musi wymienić każdy kabelek w swoim zestawie na produkty należące do określonej serii kabelków, z których każdy ma pięć cyfr na metce, o tyle unoszę brwi w momencie, w którym pada teza, że różnicę pomiędzy zwykłym kablem zasilającym a takim wykonanym z monokrystalicznej miedzi i hartowanym w komorach kriogenicznych Dalekiego Wschodu „można usłyszeć”. Naprawdę?

      Po trzecie, nie chodzi mi też o owe wyrafinowane, poetyckie opisy niebiańskich doznań przeżywanych przez audiofilów po przetestowaniu nowego produktu – a opisy te, dodajmy, są łatwym i popularnym obiektem kpin. Oto autentyczna relacja z przeżyć będących skutkiem ułożenia kabli głośnikowych na specjalnych podstawkach (dziewięćset pięćdziesiąt złotych za sztukę), tak aby nie stykały się z podłogą:

      Podstawki powodują, że brzmienie pogłębia się i szlachetnieje. […] Słychać to jak dodanie do brzmienia pespektywy i życia. To pierwsze to zasługa lepszego nasycenia drobnymi szczegółami. Brzmienie wydaje się głębsze i nieco cięższe. Dociążenie to nie wynika jednak z dodania basu, a z większej naturalności brzmienia. […]

      Bardzo ciekawie zmienia się również sposób kształtowania ataku. Bez podstawek dźwięk jest nieco bardziej suchy (to

Скачать книгу