ТОП просматриваемых книг сайта:
Ciężar nieważkości.. Mirosław Hermaszewski
Читать онлайн.Название Ciężar nieważkości.
Год выпуска 0
isbn 9788324232482
Автор произведения Mirosław Hermaszewski
Жанр Биографии и Мемуары
Издательство OSDW Azymut
Troska o dzieci wyzwalała w naszej mamie, drobnej kobiecie, niespożyte siły. Potrafiła przygotować swoją – jak mawiała – „dziatwę” do podróży w nieznane na Zachód. Jechaliśmy – to już pamiętam – wagonem towarowym wspólnie z jakąś rodziną. Podróż pociągiem była dla dzieci nie lada atrakcją. Było beztrosko. Tym bardziej nie rozumiałem, dlaczego dorośli tak bardzo szlochali. Przez szpary w deskach staraliśmy się oglądać nowy, inny, nieznany świat. Widziałem po raz pierwszy duże domy – „gmachy”, a pojawienie się samochodu wywoływało nieopisaną sensację. Podróży towarzyszył nieustanny łoskot, stukot kół, sapania, pogwizdywania parowozów, ciągłe kołysanie, szarpanie i przetaczanie wagonów. Na jednym z licznych postojów mama postanowiła zagotować ciepłą strawę, poszła zaczerpnąć wody, pochyliła się i wpadła do murowanej studni o pionowych ścianach. Pływać nie potrafiła, desperacko czepiała się trawy, która porastała brzegi zbiornika, ta urywała się i mama zachłysnęła się, tonęła, gotowa była poddać się losowi. By pozostawić po sobie ślad, wyrzuciła na brzeg trzymany dotąd kurczowo garnek, będący wówczas skarbem. W świadomości jej pojawiły się dzieci, to dodało jej sił. Kolejna próba wyjścia z pułapki powiodła się. Wyczerpana, mokra, zziębnięta wróciła do wagonu i jak gdyby nigdy nic ugotowała posiłek. Dopiero po latach powiedziała prawdę. Podróż przeciągała się, w końcu czerwca transport dotarł w pobliże Wrocławia. Byliśmy szczęśliwcami, bo nie podzieliliśmy tragicznego losu tysięcy Wołyniaków. Przeżyliśmy nasz polski Holocaust. Znaleźliśmy się na nieznanej, obcej ziemi. Osiedliliśmy się w Wołowie. Pierwsze dwa tygodnie wraz z wieloma rodzinami koczowaliśmy „na rampie”, czyli w hali parowozowni. Mama z utęsknieniem wypatrywała naszej krówki. Po tygodniu oczekiwania z setką innych pojawiła się nasza żywicielka, którą mama rozpoznała po tęsknym ryku w stadzie liczącym kilkadziesiąt sztuk. Rozpoznały się obydwie, bo krówka zmieniła smętne porykiwania na radosne i odwzajemniła radość mamy serdecznym lizaniem szorstkim językiem.
Zamieszkaliśmy na parterze domu przy ulicy Kościuszki, na peryferiach miasta. Brakowało brata Władka, który w czasie transportu zachorował na tyfus. Nieprzytomnego zabrano do szpitala gdzieś w Katowicach. Po powrocie do zdrowia przez parę tygodni, poszukując swoich, błąkał się po Ziemiach Odzyskanych, szukał rodziny we Wrocławiu, Szczecinie, Kwidzynie. Wiedziony intuicją powrócił na Dolny Śląsk. Pewnego dnia, gdy z siostrą Sabiną wyglądałem przez okno na ulicę obsadzoną kasztanami, chodnikiem kroczył chłopak boso, w podartych przykrótkich spodniach, na głowie miał wypłowiałą czapkę. Władek! – krzyknęła siostra. On spojrzał w naszym kierunku i jednym susem był przy nas. Wtedy widziałem, jak mama płakała – to były łzy szczęścia.
Wkrótce mama zajęła mieszkanie bliżej centrum w budynku przy ulicy Bieruta. Budynek był mniej niż skromny, wyglądem odbiegał od sąsiadujących willi. Chyba trafnie odzwierciedlał naszą sytuację materialną. Mieliśmy dwa łóżka, szafę, stolik i duży stół z kilkoma krzesłami. Dom nie był podpiwniczony, ale miał nieocenioną zaletę – obok w podwórku był chlewik i malutki ogródek, a na środku podwórka rosła dorodna czereśnia. Z bratem Bogdanem i kolegami z podwórka przesiadywaliśmy na niej od wczesnej wiosny do późnej jesieni. W chlewiku pochrząkiwała świnka i pobekiwał cielaczek, stadkiem kur opiekował się dorodny kogut, który ku utrapieniu mojej siostry Teresy odprowadzał ją do pobliskiej szkoły. W ogródku rosły warzywa i morele, za płotem był duży park, a obok ponury cmentarz – to był świat mojego dzieciństwa. Poznawałem okolicę i przyrodę. Bardzo skarżyłem się mamie na wróble z sąsiedniego dachu, bo, jak mówiłem, przezywały mnie, ćwierkając: „Mirek-ćwirek”. Gniewałem się na nie i za pomocą zrobionej przez siebie procy usiłowałem wymierzyć im sprawiedliwość.
Mama całkowicie poświęcała się swym dzieciom. Uważaliśmy, że potrafi wszystko. Ze starego płaszcza szyła nam eleganckie i wygodne ubranka. Gdy okazało się, że wyhodowana świnka była chora i nie nadawała się do spożycia, Mama dostała gdzieś sodę kaustyczną i zrobiła mydło, którego wtedy bardzo brakowało. W każdą sobotę ja i Bogdan byliśmy dokładnie myci („szorowani”), a woda po myciu była brudna, „jak z psa”. Odzianych w długie koszule, po obowiązkowym pacierzu, mama układała nas do łóżek z mocno nakrochmaloną pościelą. Przed zaśnięciem opowiadała bajki albo śpiewała piosenki. A kiedy dopadł nas świerzb, z powodu którego bardzo cierpieliśmy, kierując się czyjąś sugestią nie zawahała się, rozbrajała pociski moździerzowe, dobywała z ich wnętrza żółty trotyl, który gotowała z dziegciem. Po gruntownej kąpieli smarowała nas tą przeraźliwie śmierdzącą, ale jedyną dostępną wówczas miksturą.
By polepszyć byt rodziny, w sąsiednim budynku przy głównej ulicy mama otworzyła sklepik. Pomieszczenie było malutkie, a w nim same skarby: cukiereczki, ciasteczka, lizaki i oczywiście sól, mąka, kasza, oliwa itp. Lubiłem tam przebywać. Czasami dostawałem coś słodkiego, do dziś lubię ciasteczka przekładane białą aromatyczną masą. Pewnego razu mama pozostawiła mnie w sklepie na chwilę. Wtem pojawił się mały człowieczek. „Jesteś sam?” – zagadnął. „Tak” – odparłem. „Dam ci złotówkę na cukierka, ale powiedz, gdzie mama chowa papierosy” – zaproponował. Poczułem się gospodarzem i zdecydowanym ruchem ręki wskazałem: „O tu – pod piecem”. Przybysz uśmiechnął się, wyjął spod pieca drwa i wydobył z głębi dwa długie żółte pudełka z wizerunkiem dziwnego konia (to był wielbłąd – papierosy Camel). Położył je na ladzie. „No to poczekamy na mamę” – powiedział. Rozchylił poły marynarki, a za paskiem miał „rewolwer”. I tak to za obiecaną złotówkę zadenuncjowałem moją mamę. Złotówki ów pan mi nie dał. Zabrał mamę na UB – tak mówili dorośli – po przeciwnej stronie „naszego” parku. Przez dwa tygodnie pod nieobecność mamy błąkaliśmy się po okolicy jak głodne wilczęta. Siostra Hania zabrała mnie do parku. „Teraz się najemy” – podała mi kiść owoców czarnego bzu. Jadłem zachłannie, bo byłem głodny. Jagody były słodkawe, ale i mdłe. W pewnym momencie całą zawartość żołądka zwróciłem w straszliwych torsjach. Nawet dziś, gdy przechodzę obok bzu z dojrzałymi jagodami, czuję ucisk w dołku i spiesznie oddalam się. Ta reakcja to zapewne kara za zdradę własnej matki, kara, która nie ulega przedawnieniu.
W 1983 roku wraz z żoną i córką odwiedziłem ojcowiznę. Spotkałem się z wielką serdecznością tamtejszych mieszkańców. W latach 60. na miejscu tragedii Lipczan, obok dawnego domu ludowego, gdzie pochowano pomordowanych, na wspólnej mogile usypano okazały kopiec. Tablica informowała: „Tu spoczywają szczątki 182 niewinnych ludzi” – wiem o tym z relacji brata Władysława. Gdy przybyłem, kopca już nie było. Miejscowi twierdzili, że przeszkadzał w pracach żniwnych. Szczątki umęczonych z szacunkiem przeniesiono na cmentarz w pobliskiej Białce. Wystawiony nagrobek niczym nie różnił się od innych pojedynczych mogił. Mała tablica była spękana i nieczytelna. Nie żałuję, że nie zapamiętałem