ТОП просматриваемых книг сайта:
Ciężar nieważkości.. Mirosław Hermaszewski
Читать онлайн.Название Ciężar nieważkości.
Год выпуска 0
isbn 9788324232482
Автор произведения Mirosław Hermaszewski
Жанр Биографии и Мемуары
Издательство OSDW Azymut
Nasz pociąg zatrzymał się przed Wrocławiem na stacji Kuźniki. Za oknem roztaczał się ponury widok: potężny zniszczony bunkier, przy torach posiekany przez pociski budynek nastawni, widoczne leje po bombach, poskręcane tory, powywracane i spalone parowozy i wagony, a w oddali szkielety spalonych domów i strzelające w niebo przęsło zwalonego wiaduktu. Parowóz sapał, prychał parą, pachniało węglem i oliwą. Do przedziału wszedł mężczyzna bez nogi i o kulach, w zniszczonym mundurze, ale z błyszczącym orzełkiem na rogatywce. Śpiewał o wojnie, poległych żołnierzach, matce i Polsce. Wzruszyłem się i oddałem mu pieniążki, które dostałem od mamy na wymarzoną bułkę z kiełbasą z dworcowego bufetu. Takie sytuacje: żołnierz-kaleka, jego rzewny śpiew, moje łzy i przekazanie kieszonkowego, powtarzały się jeszcze wiele razy.
Lokomotywa miarowo posapywała. Przejeżdżaliśmy koło lotniska. Z zamyślenia wytrącił mnie dźwięk przypominający klekotanie bociana. Przez okno zobaczyłem zniżający lot dwupłatowy zielono-niebieski samolot. Jeden z pasażerów skomentował: „Opuścił się na ziemię” – co znaczyło: wylądował. „To Kukuruźnik” – dodał ktoś ze znawstwem. „Kukuruźnik” tymczasem dotknął kółkami ziemi, parę razy podskoczył, ucichł, zakołysał się na boki i zaklekotał ponownie, obrócił się do nas bokiem i jakby dumny z tego, co zrobił, z zadartym nosem podążył przed siebie, aż zniknął za rozbitym bunkrem. Byłem urzeczony.
We wrześniu, już z wyleczoną ręką, rozpocząłem naukę w szkole. Na jednej z pierwszych lekcji nasza wychowawczyni, pani Winniczuk, narysowała na tablicy coś, co miało przypominać samolot. Chciałem koniecznie opowiedzieć o prawdziwym samolocie, niepodobnym do tego z tablicy, który widziałem w czasie podróży do Wrocławia. Zanim zdążyłem się odezwać, siedzący obok mnie Henio Bielewicz dał mi porządnego kuksańca. Kiedy jednak nauczycielka zapytała, kto chciałby zostać lotnikiem, poderwałem się do odpowiedzi tak energicznie, że zawartość kałamarza wylała się na bluzę i spodnie Henia. Na reakcję z jego strony nie trzeba było długo czekać, dostałem kolejnego kuksańca. Błyskawicznie się odwzajemniłem i palnąłem go w ogoloną głowę. Nauczycielka skomentowała całe zajście następująco: „Jeszcze nie lata, a już bombarduje”. Klasa zachichotała. Tak rozpoczęła się moja lotnicza przygoda: od lądowania, bowiem obydwaj wylądowaliśmy w kącie.
LOS I PRZEZNACZENIE
Moi przodkowie pochodzili z Kongresówki. Niestety nie znam imienia mojego prapradziadka Hermaszewskiego. Jego „dorobek” to pięcioro dzieci: Wincenty, Jakub, Sabina, Dorota i Katarzyna. Wincenty, najstarszy z rodzeństwa (1808–1880), za udział w powstaniu został skazany i zesłany na Syberię. Po powrocie z zesłania osiedlił się w Małyńsku, później w Krzeszowie i wreszcie w Zurnem na południe od Sarn na Wołyniu. Wincenty ożenił się z młodą Wilhelminą Lisiecką, jak mówią rodzinne przekazy, bardzo zdolną w wyrabianiu kilimów i tkanin wełnianych. Z tego małżeństwa przyszło na świat dziewięcioro potomstwa: Sylwester – mój dziadek, Piotr, Jan, Łukasz, Józef, Aniela, Saleza, Lucjan i Ignacy. W rodowodzie pojawiały się nazwiska Hołubeckich, Bielawskich, Rakowskich, Sewerynów, Słowińskich, Tomczyńskich. Dziadek Sylwester urodził się w 1853 roku w Zurnem w majątku hr. Małyńskiego. Dorastając, zaprzyjaźnił się z najmłodszym synem hrabiego Emanuelem Małyńskim, z którym na zawsze pozostał w wielkiej przyjaźni. W wieku 26 lat dziadek ożenił się z szesnastoletnią Marią z Hutnickich. Z tego związku przyszło na świat szesnaścioro dzieci, lecz tylko jedenaścioro osiągnęło dojrzałość: Julia, Teofil, Michalina, Antoni, Kazimierz, Roman – mój ojciec, Zofia, Maria, Zygmunt, Władysława i Tadeusz. Do tego pokolenia rodu Hermaszewskich dołączyli Płoccy, Żygadłowie, Słowińscy, Łosiowie, Sawiccy, Michalakowie, Bagińscy, Wróblewscy, Żarczyńscy, Urbanowiczowie oraz Bień, Dziwiszek i Kuriata.
Moi rodzice pobrali się w 1925 roku. Mama Kamila z Bielawskich (córka Damazego i Zofii) pochodziła z pobliskiej Młodzianówki. Była osobą bardzo tolerancyjną, ale umiała też postawić na swoim. Z tatą stanowili wzorcowy tandem dla rodziny i sąsiadów. Rodzice darzyli się głębokim szacunkiem i miłością. Podobnie jak przodkowie, doczekali się licznego, bo siedmioosobowego, potomstwa. Pierwsza na świat przyszła Alina, kolejno potem Władysław, Sabina, Anna, Teresa, Bogdan i ja.
Niestety to pokolenie Hermaszewskich nie podtrzymało tradycji przodków. Alina dała Ryszarda, Krzysztofa i Wiolettę; Władysław córkę Grażynkę, Sabina – Alinkę i Bogdana, Anna – Jarosława, Teresa – Andrzeja, Bogdan – Bożenkę, a ja z Emilią (z domu Łazar) syna Mirosława i córkę Emilkę. Na razie dochowaliśmy się trzech wnuczek: Julii, Amelii i Emilii oraz wnuczka Stasia.
Do Wołowa przybyliśmy chyba w czerwcu 1945 roku. Jak mówili starsi, pachniało tu prochem, żelazem i śmiercią. Przybyliśmy z Wołynia – tam zapach śmierci był wszechobecny. Na tej umęczonej ziemi naszych przodków pozostały prochy mojego ojca, dziadka, ciotek, wujków i setek tysięcy rodaków. Po ślubie rodzice zamieszkali w małej wiosce Police, w powiecie kostopolskim na północ od Równego, wśród borów zasobnych we wszelakie dobra. Gospodarowali na 25-hektarowym gospodarstwie. Ziemia była żyzna, a i umiejętności rolnicze ojca i mamy były wysokie. Gdy rodzina zaczęła się powiększać, rodzice zbudowali z pomocą mieszkających w okolicy braci ojca w pobliskich Lipnikach nie tylko nowy dom, ale i całe zabudowania gospodarskie. Ojciec był zaradnym gospodarzem i, podobnie jak mój dziadek Sylwester, interesował się nie tylko najbliższą okolicą. Pragnął poznać ten dalszy, nieznany świat. Wiedzę o nim czerpał z rzadko pojawiających się gazet i pism rolniczych, które prenumerował, oraz z opowieści dziadka, który będąc zarządcą majątku hrabiego Małyńskiego, zwiedził z nim niemało świata – łącznie z Ameryką i Afryką, gdzie polowali.
Majątek hrabiego Małyńskiego to nie tylko ziemia i lasy, ale i wspaniały pałac, własna elektrownia, oświetlona droga do stacji Mokwin, a także samolot przypominający etażerkę – drewniany dwupłat Farmana. Jego sporadyczne loty w okolicy budziły przerażenie dorosłych i radość dzieciarni. Wtedy to pierwszej lotniczej fascynacji doznał mój brat Władysław, i to w chwili, kiedy samolot „spadł”, a hrabia dotkliwie się potłukł.
Z dalekiej podróży dziadek przywiózł radio kryształkowe, którym posługiwał się jako pierwszy w okolicy. Najczęściej w tajemnicy przed babcią Marią, która nie akceptowała tego wynalazku, mówiąc, że „to diabeł tam gada”, dziadek wieczorami po pracy wdrapywał się na strych i tam w słuchawkach na uszach chłonął wieści ze świata. Zasłyszanymi informacjami dzielił się z najbliższymi i sąsiadami. Uwielbiał opowiadać dzieciom o tym innym, tajemniczym i ciekawym świecie. Tego moja pamięć dziecka nie zarejestrowała.
Z opowieści rodzinnych wiem, że mój ojciec był niezrównany w stolarce, robił meble i najpotrzebniejsze sprzęty. Na długo przed narodzeniem pierwszego dziecka wykonał ładne łóżeczko i przemyślnie rzeźbioną kołyskę. Dziecięce mebelki stanowiły stały element wyposażenia naszego domu, bo co dwa, trzy lata zyskiwały nowego użytkownika. Po dwóch latach, jakie upłynęły od urodzenia najstarszej siostry Aliny, mama kołysała Władka, później Sabinę, a po trzech kolejnych Annę. Najstarsza Alina doczekała zaszczytu bawienia kolejnej siostry Teresy i Bogusia, a do kołysania i niańczenia mnie – najmłodszego – przyznają się już absolutnie wszyscy z rodzeństwa.
Tam na Kresach żyliśmy spokojnie, zgodnie i dostatnio. Z czasem rodzice rozwinęli gospodarstwo, zakupili więcej ziemi, a żniwa obsługiwano kosiarką, z posiadania której ojciec był bardzo dumny. Maszynę tę ojciec kupił za namową mamy, która jeszcze będąc panienką, zdobyła