Скачать книгу

w nocy z 25 na 26 marca 1943 roku w Lipnikach. Wtedy to zdziczała horda ukraińskich rezunów, wśród których byli znajomi i sąsiedzi Lipniczan, uzbrojeni w drągi, siekiery, widły, kosy, łańcuchy, broń palną i we wszystko, czym można było nie tylko zabić, ale i zadać jak najwięcej cierpień, okrążyła spokojnie śpiącą wieś. Podpalili zabudowania i rozpoczęli rzeź. Mordowano okrutnie bez względu na wiek i płeć, grabiono dobytek. W tę pamiętną i najkoszmarniejszą noc zginęło 182 mieszkańców moich Lipnik, a spośród nich aż 18 członków najbliższej rodziny: taty – Hermaszewskich i mamy – Bielawskich. Najmłodszy miał niespełna roczek, a najstarszy 90 lat. Zginął mój dziadek Sylwester, pchnięty kilkakrotnie nożem, do końca ufny w nasze bezpieczeństwo, bo „cóż złego mogą nam zrobić bracia Ukraińcy” – mawiał, gdy szeptano, że zbliża się złe. Mieszkańcy Lipnik świadomi byli narastającego od miesięcy zagrożenia. Początkowo pojedyncze mordy na Polakach w okolicznych wsiach zdarzały się coraz częściej. Polacy nie przewidywali masowej nienawiści, bo przeczyła temu powszechnie panująca zgoda, wręcz braterstwo, a nierzadko wspólne polsko-ukraińskie więzy rodzinne. Powołane spontanicznie grupy samoobrony próbowały śledzić poczynania banderowców, lecz nie potrafiły przewidzieć czasu i miejsca planowanego napadu. Z relacji mamy i starszego rodzeństwa wiem, że tej krytycznej nocy panował silny mróz i świecił księżyc. Z powodu narastającego niepokoju ojciec zdecydował, że rodzina powinna spać w ubraniu. Każde z dzieci miało przygotowane tobołki z niezbędną zawartością. Mama miała własny, którego zawartość stanowiłem ja – półtoraroczny bobasek. Ten stan gotowości obowiązywał już od początku marca. Mama zmęczona kilkunastodniowym czuwaniem i urzeczona piękną księżycową nocą – „w taką jasną noc nic złego stać się nie może” – postanowiła, by wszyscy dobrze się wyspali. Po wieczornej toalecie przebrała dzieciaki w lniane koszule i te najmłodsze utuliła do snu. Czuwali Władysław, Alina i tata w oddziale samoobrony. Tragedia zaczęła się tuż przed północą. Usłyszano narastający turkot wozów, śpiewy i wycia przybyszów. Nastąpiła chwila ciszy, po czym rozległy się serie z broni maszynowej. Pociski zapalające zrobiły swoje. Noc przerodziła się w dzień. Ryk bandytów narastał. Do domu wpadł ojciec z karabinem w ręku i krzyknął „uciekajcie”, po czym rozpłynął się w mroku. Mama w pośpiechu ubrała te najmłodsze, wcisnęła im w ręce przygotowane tobołki i wyprowadziła dzieciaki z palącego się już domu. Siostra Teresa w szoku zamiast majteczek wciągnęła na nogi sweter. Ujrzawszy te okropności – jęki mordowanych, kwiczenie palącego się żywcem inwentarza, wrzaski rezunów i powszechny chaos – sparaliżowana strachem, nie zatraciła instynktu ratowania dzieci. Przywoływała je do siebie i wtedy na jej drodze stanęli czterej zwyrodnialcy – „żołnierze” UPA, i uśmiechając się szyderczo, wrzasnęli: „Stoj, ty polska mordo, ne wtykaj, my tebe i tak zareżem”. Widmo okrutnej śmierci, które przed chwilą widziała, dodało mamie sił. Zdołała oddalić się od prześladowców. Ci zaś, nie dając za wygraną, zaczęli strzelać do samotnej kobiety z dzieckiem na rękach. Jeden z nich dogonił moją matkę, przystawił karabin do głowy. Strzał był celny, kula musnęła skroń i rozerwała ucho. Mama oszołomiona strzałem i zalana krwią upadła, straciła przytomność i znieruchomiała, a ja wypadłem z jej rąk. Prześladowcy zapewne pewni sukcesu wrócili do wsi, by kontynuować swe bandyckie dzieło. Krew i szok spowodowany postrzałem sprawiły, że mama nie była w stanie działać racjonalnie. Biegła przed siebie bardzo długo, a kiedy powróciła zdolność logicznego myślenia, zorientowała się, że stoi boso w lekkiej sukience wśród znajomych Ukrainek na opłotkach sąsiedniej wsi Białka, 6 kilometrów od Lipnik. Kobiety lamentowały nad jej losem, ktoś podał serdak, by ogrzać zziębniętą, i otarł twarz z krwi, inna ręka podała kawałek chleba i kubek gorącego mleka. Te oznaki człowieczeństwa uświadomiły mamie resztę grozy – „Gdzie moje dziecko?” – krzyknęła rozdzierającym głosem. „Tam zostało” – wskazała ręką krwawą łunę. Ruszyła, lecz przytomne Ukrainki siłą powstrzymały ją. „Tam pewna śmierć” – mówiły zgodnie.

      W tym czasie ojciec wraz z innymi członkami grupy samoobrony wsi próbowali odpierać ataki zdziczałych rezunów. Udało się rozerwać pierścień okrążenia i przez powstałą wyrwę wyprowadzić nieliczne kobiety i dzieci oszalałe ze strachu i bólu po stracie najbliższych. Droga ewakuacji możliwa była jedynie w kierunku osady Zurne przebiegającym w pobliżu rowem melioracyjnym, dość głębokim, lecz bardzo wąskim. Na jego dnie można było poruszać się jedynie gęsiego, co wyraźnie spowalniało ucieczkę. Przerażeni uciekinierzy wpadali jeden na drugiego, powstał straszliwy zamęt i zator. Napastnicy dopadli Polaków, wrzeszcząc, przeklinając, i rozpoczęli kolejną rzeź. Robili to metodycznie, ciskali granaty i rozstrzeliwali skłębiony tłum. Ten, kto próbował wydostać się z rowu, wpadał z powrotem z rozwaloną siekierą głową. Padły dziesiątki uciekinierów. Zginęła pani Bagińska, upadając, zdążyła osłonić swym ciałem synka, który został raniony tą samą kulą. Tamże Ewelina Hajdamowicz, ratując swego rannego synka, dostała postrzał w oboje oczu i łuny pożarów były ostatnim zarejestrowanym przez nią obrazem. Po „udanej akcji” rezunów rów był pełen poległych męczeńską śmiercią.

      Wraz z nastaniem świtu co odważniejsi mężczyźni pospieszyli do Lipnik. Już z daleka widać było ogrom tragedii, dopalające się domostwa, błąkające się, wyjące z bólu, okaleczone lub nadpalone bydło. Im bliżej, tym większy widać było chaos, zniszczenia i okropności trudne do opisania. Niewielu padło od kul, niektórzy leżeli bez głów, kończyn, poprzekłuwani widłami, zatłuczeni drągami… Dzieci znajdowano w studniach lub nabite żywcem na sztachety płotów, rozdarte… Wśród poszukujących szedł mój ojciec i brat Władysław. Domu rodzinnego nie było, tylko gorące zgliszcza. Nieopodal opłotków na zamarzniętym polu ojciec niespodziewanie dostrzegł charakterystyczny koc w kratkę, a w nim nieruchomego syna – Mirka, a wokół na śniegu dużo krwi. Tata był pewny, że jestem martwy, byłem blady, ale kiedy potrząsnął mną, otworzyłem oczy i powiedziałem: „tata, si” – co oznaczało ogień, i „buch” – czyli to, czego było dużo, a tłumaczyć nie trzeba. Tata pojmał błąkającą się krowę. Nadoił do ceberka mleka i w jakiejś ciepłej, od żaru tlącej się izbie po prostu wykąpał mnie w mleku. Natarł solidnie znalezionymi gałganami i tym sposobem przywrócił mnie do życia i na długie lata uchronił od przeziębień. Dopiero po południu odnalazła się ranna i zrozpaczona mama.

      Polska wieś Lipniki i wiele podobnych polskich osad zostały starte z powierzchni ziemi, zniknęły z map, ale pozostała tam polska krew i kości poległych męczeńską śmiercią. W sercach Lipczan pozostał ból i rozpacz. Straciliśmy cały dobytek i dorobek życia rodziców, odczuwaliśmy strach, niepewność jutra i ból po stracie najbliższych. Staliśmy się tułaczami. Widmo głodu było silniejsze od rozsądku. Aby cokolwiek odzyskać z jesiennych zasiewów, ojciec z braćmi mamy wybrał się na nasze pola. Była to ostatnia podróż mojego taty na ojcowiznę. Wrócił konający z kulą w piersiach, którą wystrzelono z zasadzki, gdy wracali do domu. Wspaniały i wielce szanowany pan doktor Turkiewicz był bezradny, kula naruszyła osierdzie. Pamiętam ojca leżącego na łóżku za szklanymi drzwiami w szpitalu. Pierś miał opasaną bandażami. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie bierze mnie na ręce. Dlaczego podczas kolejnej wizyty mama rozbiła na schodach szpitala słoik z kompotem i dlaczego tak strasznie płakała? Podobno uspokajałem mamę: „Mama, cicho, tatuś śpi”. W mojej pamięci pozostał obraz pogrzebu, wszyscy bardzo płakali, a mama mdlała. Dopiero po latach zrozumiałem – zostaliśmy bez ojca, zostaliśmy półsierotami. Proboszcz ksiądz Rossowski w zaświadczeniu wydanym w dniu pogrzebu napisał: „Roman Hermaszewski, s. Sylwestra i Marii z Hutnickich, urodzony 10.11.1900 roku, zmarł z rany postrzałowej płuc w Bereznem dnia 28 sierpnia 1943 roku. Pozostawił żonę Kamilę, dzieci: c. Alinę, s. Władysława, c. Sabinę, c. Annę, c. Teresę, s. Bogusława i s. Mirosława”.

      I tak rozpoczął się kolejny tragiczny rozdział naszej rodzinnej epopei. Po śmierci ojca mama przeżyła szok, ale nie załamała się, otrząsnęła się, miała przecież

Скачать книгу