ТОП просматриваемых книг сайта:
Ciężar nieważkości.. Mirosław Hermaszewski
Читать онлайн.Название Ciężar nieważkości.
Год выпуска 0
isbn 9788324232482
Автор произведения Mirosław Hermaszewski
Жанр Биографии и Мемуары
Издательство OSDW Azymut
Cel jest wielki, kiedy mu się poświęcasz. Lecz cel staje się niski, kiedy robisz sobie z niego tytuł do chwały.
Mojej Rodzinie, a w szczególności żonie, dzieciom i wnuczętom poświęcam
SŁOWO WSTĘPNE
Napisałem tę książkę z wielu powodów, a przede wszystkim po to, aby przypomnieć wydarzenia z czerwca 1978 roku, o których mówiła Polska i które zauważył cały świat. Co prawda wielu uczyniło to przede mną. Prześcigano się w gloryfikowaniu tego niezwykłego wydarzenia. Jednak autorzy publikacji nie zajrzeli głębiej do mojego życiorysu, nie usiłowali dotrzeć do mych przeżyć i uczuć. Zresztą było to zbędne. Kiedy zmagałem się z nieważkością, wówczas w iście kosmicznym tempie drukowano broszury, książki i znaczki pocztowe, bito medale i monety, pisano wiersze, komponowano piosenki i hymny oraz kręcono filmy. Zawczasu wykreowano sylwetkę kosmonauty. Miał być człowiekiem bez skazy, bez słabości – supermanem, który szedł przez życie prosto, bez przeszkód, do obranego celu. Ewentualne trudności miażdżyło opiekuńcze Państwo. Coś w tym jednak było, bo gdyby Państwo nie stworzyło możliwości rozwijania talentów, czyli finansowania, to pewnie pozostałbym w małym miasteczku, pracując jako referent, może maszynista, bo parowozy zawsze mi imponowały.
Wielu sądziło, że kosmonauta jest dzieckiem szczęścia – herosem, któremu obce są trudności i niepowodzenia. Nic bardziej błędnego. Nasze życie nie jest „zaprogramowane”. Od nas zależy, jak pokierujemy swoim losem i czy dostatecznie dużo wysiłku włożymy, by osiągnąć kolejne wytyczane cele. Moje doświadczenie nauczyło mnie, że nawet najtrudniejsze chwile nigdy nie powinny być powodem do zwątpienia, a zwycięstwo nad nimi uczyni nas silniejszymi.
W książce zamierzałem pokazać, jak ciężką drogę przeszło moje powojenne pokolenie. Od małej wioski do dużego świata. Moja droga do wymarzonego zawodu pilota była pełna niebezpiecznych wiraży. Początkowe niepowodzenia wkrótce zmieniły się w pasję pokonywania trudności i samodoskonalenia się. Wyraźnie określony cel życia i wytrwałość dały pierwsze efekty. Zaznałem smaku unoszenia się w powietrzu. Z czasem latanie stało się treścią mojego życia, zawodem i służbą Ojczyźnie. Chłopięce marzenia ziściły się. Osiągnąłem nawet więcej – byłem ponad marzeniami.
Mam nadzieję, że w opisie mych niezwykłych doświadczeń znajdą Państwo odpowiedź przynajmniej na niektóre nurtujące Was pytania. Dlaczego mimo ogromnego ryzyka ludzie latają w Kosmos? Jakim tam ulegają uczuciom? Jak przeżywają nieważkość? Jak żyją i pracują? Jakie my, ludzie planety Ziemia, mamy zamiary, oczekiwania i nadzieje w procesie poznawania i wykorzystywania przestrzeni kosmicznej?
Cieszyłbym się bardzo, gdyby treścią tej książki udało mi się zainspirować młodych czytelników do śmielszego patrzenia w swoją przyszłość. Żyjemy w czasach pokoju, we względnym dostatku i w okresie niespotykanego wcześniej rozwoju cywilizacyjnego, a postępu nie da się zahamować. W tym procesie trzeba uczestniczyć, jest w nim miejsce dla każdego. A więc młodzi, dziewczęta i chłopcy – nie zmarnujcie swojej szansy.
Oczywiście to, co osiągnąłem, nie jest li tylko moją zasługą. W tym miejscu z najwyższym szacunkiem przywołuję postać mojej Mamy – kobiety niezwykłej pod każdym względem. Próżno dziś szukać podobnego wzorca. Jestem wdzięczny Mamie za wszystko, czego doznałem w życiu, za troskę, miłość matczyną, wpojone wartości patriotyczne, wychowanie w wierze i za to, że zawsze będziemy z Niej dumni. Słowa wdzięczności kieruję do mojego rodzeństwa, sióstr i braci, za troskę, opiekę, cudowne dzieciństwo i wsparcie, kiedy dorastałem.
Nie zostałbym kosmonautą bez pomocy tych, którzy uwierzyli we mnie, obdarzyli zaufaniem. To moi nauczyciele, lekarze, piloci Aeroklubu Wrocławskiego i Szkoły Orląt, instruktorzy lotniczy i przełożeni z pułków, w których służyłem, specjaliści techniki kosmicznej i cała plejada kosmonautów rosyjskich, z którymi pozostaję w serdecznej przyjaźni.
Wyrazy szacunku i słowa podzięki kieruję do mych byłych przełożonych i podwładnych, do kolegów pilotów – za cenne wsparcie, którego doznałem podczas wspólnej lotniczej służby i które towarzyszyło mi w kosmicznej misji. To w ich imieniu przeżywałem wyjątkowe doświadczenie bratania się z wielką przestrzenią.
Przede wszystkim najpiękniej dziękuję mojej żonie Emilii za to, że zgodziła się dzielić ze mną trudy życia, za miłość, przyjaźń i nieocenione rady i wsparcie. Stając na ślubnym kobiercu, nie przypuszczała, ile przed nią trosk, nieprzespanych nocy i łez wylanych, kiedy ja gdzieś daleko i wysoko oddawałem się mojej życiowej pasji – lotnictwu.
Pragnę podziękować Panom: Ireneuszowi Sobieszczukowi, Leszkowi Wróblewskiemu, Tadeuszowi Zagoździńskiemu za udostępnienie swoich autorskich zdjęć do publikacji. Materiał fotograficzny pochodzi także z zasobów WAF, CAF, KAW, archiwum Centrum Szkolenia Kosmonautów i moich własnych zbiorów.
Dziękuję Pani Edycie Podolskiej-Frej za cenne uwagi przy opracowaniu ostatecznego wizerunku książki, a Pani Katarzynie Kościuszko–Dobosz za powołanie do życia tego (kolejnego) wydania moich wspomnień, Muzeum Lotnictwa w Krakowie i firmie Active.pl za pomoc w opracowaniu materiałów fotograficznych.
Szczególnie dziękuję wydawnictwu Universitas za przygotowanie do druku kolejnego wydania mojej publikacji.
CZĘŚĆ PIERWSZA
jeszcze nie lata, a już bombarduje
PIERWSZY START I PIERWSZE LĄDOWANIE
Był rok 1948. Wakacje. Po ukończeniu przedszkola sposobiłem się do pierwszej klasy. Mój starszy o trzy lata brat Bogusław ze swoimi kolegami większość wolnego czasu spędzał na podwołowskich łąkach. Jako najmłodszy z rodzeństwa bardzo chciałem uczestniczyć w ich zabawach. Pewnego dnia, pewnie troszkę z nudy, zainteresowali się mną. Wpadli na pomysł, aby mnie, mizernego chłopaczka, wysłać na Księżyc. Obłaskawiali mnie obietnicami wspólnych wycieczek po okolicy. Jak chcieli tego dokonać? Kładli się na plecach, a mnie zmuszali do zajęcia pozycji na ich podkurczonych nogach, skąd siłą swych mięśni wypychali mnie w górę. Płacząc, godziłem się być pociskiem. Po „starcie” świat wirował, lot był krótki, a lądowanie twarde.
W czasie trzeciego lądowania usłyszałem stłumiony trzask i poczułem przeszywający ból w lewym ramieniu. Ręka zwisała bezwładnie i stała się jakby krótsza. Prosiłem o pomoc. Obejrzałem się, ale byłem sam na łące. Kiedy obolały, z płaczem ledwie dowlokłem się do domu, tam czekała już moja „ekipa startowa”. Głośno mi współczuli, a jednocześnie za plecami mamy pokazywali mi zaciśnięte pięści wymierzone w podbródek – mimo bólu rozumiałem znaczenie tych gestów. Znajomy felczer usiłował nastawić rękę, w czasie tych prób zemdlałem.
Tym wydarzeniom zawdzięczam moją pierwszą podróż samochodem, którą odbyłem z mamą i ojcem mojego kolegi Zbyszka, panem Koszykiem. Jechaliśmy z Wołowa do szpitala we Wrocławiu. Po drodze mijaliśmy spalone wsie, rozbite czołgi i samoloty, porzucone samochody i okaleczone drzewa. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem ogromne miasto. Ulice wyglądały niczym tunele, wszędzie leżał gruz. Trafiłem do szpitala na Grabiszyńskiej, leżałem w sali wspólnie z rannymi żołnierzami, niektórzy z nich byli kalekami. Nie rozumiałem poleceń pielęgniarek, które mówiły w niezrozumiałym dla mnie języku. Na nic zdały się ich uśmiechy. Bałem się, gdy prowadzono mnie na salę operacyjną. Znalazłem się wśród obcych, byli dziwnie ubrani i mieli zasłonięte twarze. Byłem przerażony. Wtedy lekarz pogłaskał mnie po głowie i rzekł: „Mama zaraz wróci, będziesz zdrów, oddychaj głęboko”. Pielęgniarka położyła mi na twarz tampon z gazy, poczułem