Скачать книгу

groźnie zęby, jak pies, który chce kogoś ugryźć.

      – Słuchajcie – rozległ się zmęczony i przestraszony głos Polaco – mamy problem. Coś się spierdoliło.

      Kilkanaście sekund ciszy, żeby te słowa do nich na pewno dotarły.

      – Nie ma kasy, żeby zapłacić za nasz pobyt. Rozumiecie? Wisimy tutaj kupę kasy za całe żarcie i alkohol.

      – Ile? – zapytał ktoś.

      Trudno podać konkretną kwotę. Za niska nie zrobi odpowiedniego wrażenia. Za wysoka może się wydać nierealna.

      – W chuj.

      Spoglądali po sobie niepewnie. Banda przerażonych gówniarzy, którzy jeszcze nie wiedzieli, w jakie kłopoty się wpakowali, ale już przeczuwali, że nie będzie im łatwo się z nich wyplątać. Jedna z dziewczyn, drobna blondyneczka w okularach, zaczęła cichutko szlochać.

      Drzwi od sali otworzyły się i do środka wszedł któryś z kumpli Ilicha, trzymając w ręce plastikową torbę. Wysypał jej zawartość na jeden ze stołów. Paszporty poszorowały po blacie bordowymi okładkami z orłem w koronie.

      – Hej, to nasze! Zostaw to, kurwa, Cyganie! – krzyknął chłopak z wytatuowaną pajęczyną.

      Ruszył w stronę Kolumbijczyka, żeby odzyskać swoją własność, ale ten zamachnął się i nagle głowa Polaka uniosła się lekko w górę, a potem wraz z całym ciałem runęła na podłogę. Któryś z kolegów chciał pomóc Pajęczarzowi, ale zanim zdążył zrobić dwa kroki, ujrzał wycelowaną w sam środek swojego czoła lufę rewolweru. Kolumbijczyk uśmiechnął się drwiąco, kiedy Polak podniósł ręce, i przekrzywiał głowę to w lewo, to w prawo. Stojący naprzeciwko niego chłopak był blady jak ściana, a strużki potu spływały mu po całej twarzy.

      – Apuesto que se va a mear! – warknął bandzior.

      Odpowiedziało mu kilka zachęcających chrząknięć. Kolumbijczyk jakby na to czekał, bo zbliżył lufę do twarzy Polaka. Chłopak przełknął ślinę, kiedy spojrzał prosto w oczy oprawcy. W tej samej chwili pomiędzy nich wszedł Carlos.

      – Basta ya. Creo que habrán entendido – powiedział stanowczo.

      – ¿Es el momento cuando te grito? – odkrzyknął gniewnie gangster. – ¿Eso tiene que bastar para que te confíen? ¿Estás seguro de que no hablan castellano?

      – Sí. Y aleja esta mierda de mí o te despanzurro – odparł nieśmiało Carlos i spuścił wzrok.

      Bandzior przez chwilę się wahał, ale wreszcie schował rewolwer za pasek spodni. Ominął Carlosa, który stęknął z ulgą, i podszedł do ciągle leżącego na ziemi i trzymającego się za nos Pajęczarza. Splunął na niego, a potem wrócił do stołu, zebrał paszporty z powrotem do torby i pomachał nią do Polaków.

      – We will come back tomorrow. Nobody move or we will kill you. Understand? – powiedział Ilich.

      – Nie możemy opuszczać ośrodka, bo nas zabiją. – Tłumaczenie z angielskiego na polski było zadaniem Polaco.

      – No police, no soldiers or we will kill you. Understand?

      – Jeśli spróbujemy zadzwonić na policję, to nas zabiją.

      – Good.

      Ilich machnął na swoich ludzi i wszyscy opuścili salę. Pozostali w niej tylko Polacy oraz Carlos. Rozpoczęła się typowa litania gróźb, płaczów i idiotycznych pomysłów.

      – Co tu się dzieje?

      – Nie wiem, nie rozumiem. To nie tak miało być. Producent coś zawalił. Spróbuję się z nim skontaktować.

      – Zajebię cię, kiedy wrócimy do Polski.

      – Kiedy wrócimy do Polski, będziesz mógł mi zrobić, co chcesz. Obiecuję.

      – Zadzwońmy po policję, tutaj nie może tak być.

      – Ale tutaj właśnie tak jest. Pewnie nas pilnują i nie pozwolą nikogo zawiadomić. A nawet jeśli, w Kolumbii policja siedzi w kieszeni takich jak Ilich.

      – To ucieknijmy.

      – Gdzie? Nie mamy kasy, nie mamy paszportów, nie wiemy, gdzie jesteśmy. Ci faceci nie żartują. Mieli broń, sam widziałeś.

      Rozbrajanie bomb, jedna po drugiej, powoli, spokojnie, konsekwentnie. Z każdą chwilą nienawidzili Polaco coraz bardziej. Ale Polaco to była jedyna osoba, która mogła mieć blade pojęcie, co tu się dzieje. Jedyny łącznik z tym dziwnym światem.

      Carlos stał obok z opuszczoną głową. Wyglądał na zażenowanego, jakby się wstydził, że taka paskudna przygoda mogła spotkać miłych cudzoziemców w jego ojczyźnie. Ale jego akt odwagi sprawił, że Polacy uczynili go częścią grupy. W końcu ryzykował życie, żeby stanąć w obronie jednego z nich. To coś znaczyło, prawda?

      Kiedy wrócili do pokoi, zorientowali się, że zabrano im więcej niż paszporty. Zniknęły także rzeczy osobiste, pieniądze, nieliczne komórki. Telefony hotelowe milczały, nie było w nich słychać nawet sygnału. Na obrzeżach ośrodka z kolei pojawili się koledzy Ilicha. Leniwie wędrowali z miejsca na miejsce, obserwując budynek. Każdy z nich miał broń, dwóch nawet karabinki automatyczne. Jeden gangster wycelował w stojącego na balkonie Polaka, szczupłego blondyna spod Grudziądza, i udał, że strzela.

      – Tratatata! – zawołał i roześmiał się chrapliwie.

      Blondyn uciekł do wnętrza pokoju.

      Odebrano im alkohol. Na kolację podano niesmaczny chleb tostowy i trochę sera. Zbyt mało, żeby zaspokoić głód.

      Następnego dnia podczas śniadania do jadalni wpadło trzech kumpli Ilicha. Chwycili Carlosa i pomimo jego głośnych protestów wyprowadzili go na zewnątrz. Potem wrócili po Polaco. Nie patyczkowali się. Zamiast przywitania wymierzyli cios pięścią w żołądek. Wrócili z Polaco po półgodzinie. Za nimi wszedł Ilich i jeszcze dwóch jego pomagierów. Polacy się bali. Nie wiedzieli, co zrobić, jak zareagować. Tkwili w bezruchu jak zahipnotyzowani.

      Kolejna przemowa Polaco.

      – Słuchajcie. Powiedzieli nam, że mamy u nich dług. Bardzo duży. Ale możemy go spłacić. Jedna przysługa, jaką im wyświadczymy, i będziemy kwita. Nikomu nie stanie się krzywda.

      – Co to za przysługa? – zapytała Agnieszka.

      – Właśnie – dopytywał stojący obok niej Pajęczarz.

      Chwila milczenia. Badanie bydła. Na razie wszystko zgodnie z planem. Byli urobieni.

      – Mamy przewieźć dla nich coś do Polski.

      – Co takiego?

      – Kokainę.

      Zaszemrali. Do Polaco docierały urywki słów, zdań, rozmów. Ale to wystarczyło. Mówili dokładnie to samo, co tyle grup przed nimi: to niemożliwe, nie możemy tego zrobić, co będzie, jak policja nas złapie, oni nas zabiją, co za pojebana sytuacja.

      Ilich wystąpił kilka kroków naprzód i klasnął głośno.

      – Hey! Hey! Listen! – zawołał i wskazał palcem na Polaco.

      Uciszyli się.

      – W bagażu każdego z nas ukryją paczkę z kokainą. Mamy ją tylko przewieźć do kraju. W Polsce ktoś odbierze od nas narkotyki i to będzie koniec. Nigdy więcej o nich nie usłyszymy.

      – A co będzie, jeśli się nie zgodzimy?

      Kto to powiedział?

      Agnieszka.

      Szlag.

      – Powiedzieli,

Скачать книгу