Скачать книгу

lotnisku El Dorado w Bogocie. Dziki tłum, zapach potu, oślepiające słońce. I głośni Latynosi ze zbyt energiczną gestykulacją.

      – Słuchajcie. Jesteśmy w Kolumbii. Jedziemy na wybrzeże, żebyście nabrali opalenizny przed występem w reklamie. W końcu chcemy, żebyście wyglądali pięknie, prawda? Więc panie będą leżeć na plaży, sączyć drinki i wystawiać swoje plecki i brzuszki na słoneczko, a panowie poćwiczą ABS-y. Dobra? Hotel mamy załatwiony, wszystko all inclusive, w tym alkohol.

      Wyszczerzyli zęby z radości, kiedy się o tym dowiedzieli. Nic dziwnego, połowa zdążyła się już upić w samolocie. Jeden koleś, na którego wołali Pajęczarz, bo miał pajęczynę wytatuowaną na muskularnej szyi, zaraz po starcie, zataczając się, popędził do kibla, żeby spędzić tam następną godzinę.

      – To Carlos, jest stąd, też pracuje dla Coca-Coli. Będzie się nami opiekował z ramienia producenta, pomagał w kontaktach z Kolumbijczykami i dbał o to, żebyście zawsze mieli pełne kieliszki.

      Wszyscy wyciągali szyje, żeby dobrze się przyjrzeć delikatnemu, metroseksualnemu Kolumbijczykowi o czarnych, lekko kręconych włosach i śnieżnobiałym uśmiechu.

      – Come with me! I will show you the way to our bus, OK? Come on…

      Czekała ich kolejna męcząca, czternastogodzinna podróż. Autobusem dojechali do hotelu na wybrzeżu, niedaleko Santa Marta. Niewielki, ale schludny ośrodek, którego właściciel nie zadawał zbyt wielu pytań. W pobliżu piaszczysta plaża, na horyzoncie soczyście zielone, porośnięte dżunglą stoki gór. Zajęli pokoje i niemal natychmiast zasnęli.

      Następnego dnia rozpoczął się tygodniowy festiwal smażenia się na plaży, picia oraz wieczornych imprez, które ciągnęły się do rana. Polacy przywieźli swoje płyty, więc ośrodek nieustannie wibrował w takt disco rytmów prosto spod Radomia.

      – Bania u Cygana, bania u Cygana, bania u Cygana do rana! – wrzeszczał na parkiecie jeden z chłopaków z butelką miejscowego piwa w dłoni.

      Nie wiadomo, dlaczego uparli się, żeby nazywać Kolumbijczyków Cyganami, ale się przyjęło.

      To był jeden z takich wieczorów. Carlos tonął w objęciach blondynki o imieniu Dorota, która wygrała tegonocny wyścig do egzotycznej przygody. Towarzyszyły im krzyki wokół basenu. Alkohol, papierosy i głośna muzyka. Poniżej ośrodka znajdowała się plaża. Tam panował spokój i można było złapać chwilę oddechu, zanim trzeba będzie wrócić do pracy.

      Agnieszka usiadła na miękkim, ciepłym piasku i podała Polaco butelkę wina.

      – To moje marzenie – powiedziała po chwili milczenia.

      – Marzenie?

      – Podróżować, widzieć to wszystko. – Zakreśliła dłonią szeroki łuk. – Trochę żałuję, że się stąd nigdzie nie ruszamy, nie oglądamy kraju.

      – Tu jest niebezpiecznie. Kartele, FARC, AUC… – Skróty, które wśród miejscowych budziły strach, Agnieszce zapewne nic nie mówiły. – Terroryści.

      – To po co tutaj przyjechaliśmy?

      – Opalenizna. Coca-Cola. Nie wiem, to ich decyzja.

      – Jak to jest?

      – Co?

      – Tak podróżować. Po świecie.

      – Dobrze. Ale męcząco.

      Agnieszka uśmiechnęła się i położyła. Łyk wina. Piasek pod głową. I gwiazdy. Tyle, ile nigdy nie uda się zobaczyć w Polsce.

      – Nigdy nie myślałam, że pojadę tak daleko.

      – Pierwszy raz jesteś za granicą?

      – Tak. To znaczy nie. Wcześniej byłam we Frankfurcie. Tym nad Odrą. Ale to się chyba nie liczy. – Delikatny uśmiech. – Dziękuję ci.

      – Za co?

      – Za to, że tu jestem.

      Podniosła się. Jej twarz. Oddech pachnący winem i owocami. Jej usta. Pocałunek. Delikatny ruch języka.

      – Przepraszam – szepnęła Agnieszka. – Tutaj jest tak pięknie, że chce się próbować nowych rzeczy.

      – Wiem.

      Magiczna chwila, kiedy było jasne, że dziewczyna tego pragnie i Polaco też.

      – Uważaj! – krzyknęła Agnieszka.

      Trzech Polaków przebiegło tuż obok nich, wzbijając w górę fontanny piasku. Głośno wrzeszcząc: „Dawaj, kurwa!!!”, wpadli w fale Morza Karaibskiego.

      Polaco uderzyła głupia, pełna nadziei myśl, że debile się tam utopią, ale Agnieszka zaśmiała się i Polaco nie pozostało nic innego, jak dołączyć. Chłopacy ochlapywali się nawzajem wodą jak małe dzieci, krzycząc i chichocząc.

      Po tygodniu w okolicach Santa Marta rozpoczęło się gotowanie żaby.

      Polaco z Carlosem zwołali wszystkich do hotelowej jadalni. Tym razem towarzyszył im Ilich – potężny, umięśniony Kreol o twarzy pokrytej bliznami po ospie, który swoje imię otrzymał po Włodzimierzu Iljiczu Leninie lub, co bardziej prawdopodobne, Ilichu Ramírezie Sánchezie, słynnym „Szakalu”. Było pewnym aktem odwagi, że Kolumbijczyk publicznie używał tego imienia. W tym kraju tyle wystarczyło, żeby wylądować w wykopanym w dżungli rowie z kulką we łbie. Ilich stał z boku, ponury, milczący, patrzył na wszystkich bykiem. W ustach obracał wykałaczkę, którą co jakiś czas wyjmował tylko po to, żeby splunąć na podłogę. Nikt nie skomentował głośno jego obecności, a Polaco z Carlosem zachowywali się tak, jakby Kreola w jadalni po prostu nie było.

      Nadszedł czas na Polaco.

      – Słuchajcie, słuchajcie! Pojawił się problem. I to duży. Okazuje się, że z reklamy nici. Odwołano zdjęcia. Coś nie wyszło, producenci się nie dogadali i nie jedziemy na Karaiby.

      Jęk zawodu i zaniepokojone spojrzenia.

      – Ale nie ma powodu do paniki. Tutaj wszystko jest opłacone, bilety do domu kupione, wszystko jest OK.

      – OK! – krzyknął Carlos i pokazał wyciągnięty w górę kciuk.

      – Zostajemy tutaj jeszcze pięć dni. Hotel opłacony, drinki opłacone, żarcie opłacone. Czyli co jest?

      Popatrzyli po sobie, nie rozumiejąc, czego Polaco od nich oczekuje. Trzeba im było pomóc.

      – Jest impreza!

      Pozornie nic się nie zmieniło. W dzień basen, plaża, opalanie się i drinki z palemką. Wieczorami muzyka, alkohol, śpiewy.

      Ilich nie zniknął. Pozostał w ośrodku. Nie pił. Siedział zawsze z boku. Obserwował Polaków, bawił się wykałaczką, raz dziennie wypalał grube cygaro. Co jakiś czas pojawiali się jego koledzy. Zawsze przychodziło ich co najmniej dwóch. Wyglądali równie podejrzanie jak Ilich. Podrywali dziewczyny lub zaczepiali chłopaków, jakby szukali okazji do bójki. Kiedy sytuacja robiła się nerwowa albo kiedy Polki uciekały na drugi brzeg basenu, Ilich uspokajał kolegów krótką serią hiszpańskich słów.

      – Kim jest ten Cygan? – spytała Polaco Agnieszka.

      – Nie wiem do końca. To ktoś od producenta. I znajomy właściciela hotelu.

      – Dziwny jest.

      – To inna kultura. Macho, sama rozumiesz.

      Agnieszka kiwnęła głową, ale w jej oczach ciągle widać było niepokój.

      – Wszystko jest OK.

      Dłoń Polaco na jej ramieniu. Prosty, uspokajający gest.

      – Obiecujesz?

      – Obiecuję.

      Agnieszka

Скачать книгу