Скачать книгу

jakieś plemię? – spytał Harry, kiedy wyjechali z posterunku.

      – No, nie całkiem – odparł Andrew.

      – Nie całkiem?

      – To długa historia. Kiedy biali przybyli do Australii, żyło tu około siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy tubylców podzielonych na sześćset, siedemset plemion. Mówili ponad dwustu pięćdziesięcioma językami, a wiele z nich różniło się od siebie tak, jak angielski od chińskiego. Ale za sprawą kul i prochu, nowych chorób, na które tubylcy nie mieli żadnej odporności, integracji i innych dóbr, przywiezionych przez białego człowieka, liczba ludności dramatycznie się zmniejszyła. Wiele plemion całkiem wyginęło. Zniknęła pierwotna struktura plemienna, a wtedy na nazwanie tych, którzy pozostali, zaczęto używać bardziej ogólnych określeń. Aborygenów, którzy mieszkają tu, na południowym wschodzie, nazywa się koori.

      – Ale dlaczego, na miłość boską, nie sprawdziłeś wcześniej, czy ona jest blondynką?

      – Niedopatrzenie. Musiałem coś źle odczytać. Czy w Norwegii ekrany komputerów nigdy nie migoczą?

      – Do diabła, Andrew, nie mamy czasu na tracenie go na takie strzały w ciemno.

      – Ależ tak! I mamy też czas na coś, co wprawi cię w lepszy humor – oświadczył Andrew, po czym gwałtownie skręcił w prawo.

      – Dokąd jedziemy?

      – Na australijskie targi rolnicze. Prawdziwe.

      – Targi rolnicze? Umówiłem się na wieczór, Andrew.

      – Aha, przypuszczam, że z tą panną ze Szwecji. Nie martw się, to szybko pójdzie. A poza tym zakładam, że jako przedstawiciel organów ścigania zdajesz sobie sprawę z konsekwencji spoufalania się z potencjalnym świadkiem.

      – Ta kolacja oczywiście mieści się w ramach śledztwa. Będę zadawał ważne pytania.

      – Jasne.

      Plac targowy leżał na dużej, otwartej równinie, mając za sąsiedztwo jedynie rozrzucone wokół hale fabryczne i garaże. Kiedy skręcili przed wielki namiot, akurat dobiegało końca ostatnie okrążenie rajdu traktorów i spaliny wciąż unosiły się gęsto nad ziemią. Na placu wrzało, z rozmaitych kramów dobiegały krzyki i wrzaski, ale chyba każdy obecny tu człowiek miał w ręku szklankę piwa i uśmiech na ustach.

      – Zabawa i handel w pięknej symbiozie – stwierdził Andrew. – Czegoś podobnego w Norwegii nie macie.

      – No, mamy coś, co się nazywa jarmark.

      Koło namiotu rozwieszono wielkie plakaty. Duże czerwone litery informowały: „Bokserzy Jima Chiversa”. Pod spodem było zdjęcie przedstawiające dziesięciu zawodników, najwidoczniej członków zespołu. Podano również tak ważne dane, jak nazwisko, wiek, miejsce urodzenia i waga. Na samym dole widniał napis: „Czy podejmiesz to wyzwanie?”.

      W namiocie pierwszy bokser już się rozgrzewał na ringu. Owinięty szlafrokiem z gładkiego materiału boksował się z cieniami w bladym świetle padającym spod kopuły namiotu. Za chwilę na ring wszedł starszy tęgawy mężczyzna w nieco zużytym smokingu, towarzyszyła temu głośna wrzawa. Najwidoczniej był tu już wcześniej, bo publiczność zaczęła skandować jego imię: Ter-ry, Ter-ry!

      Władczym ruchem ręki powstrzymał okrzyki i sięgnął po mikrofon zwisający z sufitu.

      – Ladies and Gentlemen! Kto podniesie rękawicę?

      Odpowiedział mu wielki wrzask, po którym nastąpiła długa, pełna ozdobników przemowa, stanowiąca najwyraźniej stały punkt programu, na temat „szlachetnej sztuki samoobrony”, zaszczytów i sławy, a także złego nastawienia władz do boksu, które przeklinano określeniami godnymi zagorzałego kaznodziei. Przemowa zakończyła się powtórzeniem pytania: kto podniesie rękawicę?

      W górę wystrzeliło kilka rąk, Terry skinieniem dłoni przywołał ich właścicieli do przodu. Ochotnicy ustawili się w kolejce przy stoliku, gdzie poproszono ich o podpisanie jakiegoś kwitka.

      – Co tu się dzieje? – zdziwił się Harry.

      – Ci młodzi mężczyźni z okolicy będą próbowali spuścić lanie któremuś z bokserów Jima Chiversa. Jeśli im się uda, zdobędą wielką nagrodę, a co ważniejsze, lokalną chwałę i sławę. Teraz podpisują oświadczenie, że są zdrowi, sprawni i świadomi, że organizator nie ponosi żadnej odpowiedzialności za nagłą zmianę stanu ich zdrowia – wyjaśnił Andrew.

      – O rany, czy to legalne?

      – Hm… – Andrew zwlekał z odpowiedzią. – W 1971 pojawiło się coś w rodzaju zakazu, musieli więc nieco zmienić formułę, ale widzisz, to rozrywka, która ma w Australii długą tradycję. Ukradli Jimmy’emu Chiversowi imię, ten prawdziwy prowadził zespół bokserów, który jeździł po kraju na rozmaite zawody i jarmarki po drugiej wojnie światowej. Facet był wręcz instytucją, wielu późniejszych mistrzów pochodziło z grupy Jimmy’ego. Zawsze walczyli u niego zawodnicy przeróżnych narodowości – Chińczycy, Włosi i Grecy. I Aborygeni. Wtedy ludzie, którzy wchodzili na ring, sami mogli wybrać, z kim będą walczyć, więc na przykład, jeśli byłeś antysemitą, to mogłeś sobie wybrać Żyda, nawet jeżeli Żyd miał duże szanse porządnie złoić ci skórę.

      Harry zaśmiał się.

      – A czy to nie podsyca rasizmu?

      Andrew podrapał się w brodę.

      – Może tak, może nie. W każdym razie był to jakiś sposób na rozładowanie tłumionej agresji. Ludzie w Australii przyzwyczaili się do mieszanki kulturowej i rasowej, w sumie społeczeństwo funkcjonuje całkiem nieźle. Ale pewne napięcia zawsze pozostaną. A wtedy mimo wszystko lepiej jest trochę się poszturchać na ringu bokserskim niż na ulicach. Weź na przykład walki białych z Aborygenami, takie mecze zawsze budziły większe zainteresowanie. Aborygen z drużyny Jimmy’ego, który się dobrze spisał, często stawał się bohaterem w rodzinnej wiosce. Wśród wszystkich upokorzeń wywoływał odrobinę poczucia wspólnoty i budził dumę. Wydaje mi się też, że te walki nie powodowały większego rozłamu między rasami. Kiedy biali chłopcy dostawali lanie od czarnego, budziło to więcej szacunku niż nienawiści. Australijczycy to naród, który bardzo wysoko ceni sport.

      – Mówisz jak zagorzały konserwatysta.

      Andrew roześmiał się.

      – Coś ty! Jestem prostym wieśniakiem.

      – To już na pewno nieprawda.

      Andrew zaśmiał się jeszcze głośniej.

      Rozpoczęła się pierwsza walka. Rudowłosy, mocno zbudowany, ale niewysoki mężczyzna, który przyniósł własne rękawice bokserskie i przyprowadził własnych kibiców, stanął naprzeciwko jeszcze niższego zawodnika z drużyny Chiversa.

      – Irlandczyk przeciwko Irlandczykowi – oświadczył Andrew z miną znawcy.

      – Szósty zmysł ci to podpowiada? – spytał Harry.

      – Oczy. Rude włosy, czyli Irlandczycy. Przeklęci twardziele, to będzie długa walka.

      – Go-go-Johnny, go-go-go! – wrzasnęli kibice.

      Zdążyli powtórzyć swój okrzyk jeszcze dwa razy i walka się skończyła. Johnny dostał trzy ciosy w nos i nie chciał się więcej boksować.

      – Irlandczycy nie są już tacy jak kiedyś – westchnął Andrew.

      Otwarcie przyjmowano zakłady dotyczące następnej walki. Ludzie zebrali się wokół dwóch mężczyzn w wysokich skórzanych kapeluszach z szerokimi

Скачать книгу