Скачать книгу

człowieka, który przed chwilą złamał nos mężczyźnie dwa razy większemu od siebie.

      – Hazard? – prychnął Andrew. – Za moich czasów stawiania pieniędzy na chłopców Chiversa nie dało się nazwać hazardem, ale teraz, zdaje się, nie ma nic pewnego na świecie. Jak mogłeś tak się dać oszukać jakiemuś cholernemu białemu prostakowi? Do czego to doprowadzi?

      Harry chrząknął.

      – A tak, rzeczywiście – przypomniał sobie Andrew. – Robin, poznaj mojego kolegę. To jest Harry Holy. Harry, to największy łajdak i psychopata morderca, Robin Toowoomba.

      Podali sobie ręce, a Harry znów poczuł się tak, jakby wsadził palce między drzwi. Wydusił z siebie: „Jak się masz?” i w odpowiedzi, której towarzyszył uśmiech odsłaniający perłowobiałe zęby, usłyszał: „Absolutnie fantastycznie, stary, a ty jak się masz?”.

      – Nigdy nie czułem się lepiej – odparł Harry, rozcierając dłoń.

      Te australijskie obyczaje doprawdy wiele go kosztowały. Według Andrew należało opisać swoje niesłychanie dobre samopoczucie, a chłodne: „Dziękuję, nieźle” mogło prędko zostać wzięte za obrazę.

      Toowoomba kciukiem wskazał na Andrew.

      – À propos łajdaka, czy Tuka powiedział ci, że kiedyś sam boksował dla Jima Chiversa?

      – Najwyraźniej wciąż jeszcze nie wiem wielu rzeczy o… hm… Tuce. To tajemniczy facet.

      – Tajemniczy? – roześmiał się Toowoomba. – On tylko nie mówi wprost. Tuka mówi ci wszystko, co powinieneś wiedzieć, musisz tylko umieć go słuchać. Ale oczywiście nie powiedział ci, że poproszono go o odejście od Chiversa, ponieważ był zwyczajnie zbyt niebezpieczny? Ile kości policzkowych, nosowych i szczęk masz na sumieniu, Tuka? Uważano go za największy młody talent w boksie, jakiego nie było w Nowej Południowej Walii od wielu lat. Ale pojawił się pewien problem. Tuka nie potrafił panować nad sobą, nie wiedział, co to dyscyplina. W końcu podczas pewnego meczu pobił sędziego, który, jego zdaniem, zakończył walkę zbyt wcześnie, w dodatku na korzyść Tuki. To dopiero żądza krwi! Zawieszono go na dwa lata.

      – Na trzy i pół – uśmiechnął się Andrew. Najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu, by Toowoomba opowiadał o jego karierze bokserskiej. – Mówię ci, ten cholerny sędzia to był prawdziwy kretyn. Ledwie go tknąłem, a on od razu upadł i złamał sobie obojczyk.

      Toowoomba i Andrew zaśmiali się serdecznie i uderzyli dłońmi.

      – Robin dopiero się urodził, kiedy ja już boksowałem. On tylko cytuje to, co sam mu mówiłem – wyjaśnił Andrew Harry’emu. – Był w grupie trudnej młodzieży, z którą pracowałem w wolnych chwilach. Trenowaliśmy boks i po to, by uświadomić chłopcom znaczenie panowania nad sobą, opowiedziałem im kilka półprawdziwych historii o sobie. Ku przestrodze. Robin najwyraźniej źle mnie zrozumiał i zamiast się zniechęcić, zaczął mnie naśladować.

      Toowoomba spoważniał.

      – Zwykle dobre z nas chłopaki, Harry. Pozwalamy im się trochę pokręcić, zanim zadamy parę luźnych ciosów, żeby zrozumieli, kto tu rządzi. Później na ogół szybko się poddają. Ale ten facet umiał boksować, mógł wyrządzić komuś krzywdę. Takie typki dostają to, o co proszą.

      Otworzyły się drzwi.

      – Niech cię cholera, Toowoomba! Jakbyśmy już wcześniej nie mieli problemów, to jeszcze musiałeś złamać nos zięciowi miejscowego szefa policji! – Konferansjer Terry wyglądał na bardzo niezadowolonego, a swoją dezaprobatę podkreślił głośnym splunięciem na podłogę.

      – To był czysty odruch, szefie – odparł Toowoomba, spoglądając na brunatną od tytoniu plwocinę. – Więcej się nie powtórzy – oświadczył, puszczając oko do Andrew.

      Wstali. Toowoomba i Andrew objęli się, na pożegnanie wypowiadając kilka zdań w języku, z którego Harry nie rozumiał ani słowa. On sam czym prędzej poklepał Toowoombę po ramieniu, żeby uniknąć kolejnych uścisków dłoni.

      – Po jakiemu rozmawialiście na koniec? – spytał Harry, kiedy już wsiedli do samochodu.

      – Po kreolsku. To mieszanka angielskiego ze słowami pochodzenia aborygeńskiego. Posługuje się nią wielu Aborygenów w całym kraju. A jak ci się podobał boks?

      Harry nie spieszył się z odpowiedzią.

      – Ciekawie było zobaczyć, jak zarabiasz trochę forsy, ale moglibyśmy już być w Nimbin.

      – Gdybyśmy nie przyjechali tu dzisiaj, to nie mógłbyś spędzić wieczoru w Sydney – przypomniał Andrew. – Nie można umówić się z taką kobietą, a potem po prostu nie przyjść. Przecież mówimy być może o twojej przyszłej żonie i matce małych Holych, Harry.

      Obaj uśmiechnęli się lekko. Samochód mijał drzewa i niskie domy. Słońce na wschodniej półkuli zachodziło.

      Zanim dojechali do Sydney, zrobiło się ciemno, ale wieża telewizyjna świeciła w środku miasta niczym gigantyczna żarówka, wskazując drogę. Andrew zatrzymał się przy Circular Quay w pobliżu Opery. Przez snop światła samochodowego reflektora przeleciał nietoperz i zaraz zniknął. Andrew zapalił cygaro i dał Harry’emu znak, żeby jeszcze siedział.

      – Nietoperz to aborygeński symbol śmierci, wiedziałeś o tym? Wyobraź sobie miejsce, w którym ludzie żyją w izolacji przez czterdzieści tysięcy lat. Innymi słowy nie zetknęli się z judaizmem, nie mówiąc już o chrześcijaństwie i islamie, ponieważ od najbliższego kontynentu dzieli ich cały ocean, a mimo to ich mit o stworzeniu świata jest mniej więcej taki: pierwszym człowiekiem był Beer-rok-born. Został stworzony przez Baime, niestworzonego, który stanowił początek wszystkiego i który kochał wszystkie stworzenia i o nie dbał. Niezły gość, innymi słowy, ten Baime, wśród przyjaciół zwany Wielkim Ojcowskim Duchem. Po tym, jak Baime zapewnił Beer-rok-bornowi i jego kobiecie stosunkowo dobre miejsce do życia, naznaczył swoim znakiem drzewo yarran, na którym mieszkał rój pszczół. Nakazał dwojgu ludziom: „Możecie szukać pożywienia w całej krainie, którą wam podarowałem, lecz to drzewo jest moje. Jeśli spróbujecie tam zdobyć pożywienie, i was, i wasze potomstwo czeka wiele zła”. Coś w tym rodzaju. W każdym razie pewnego dnia, kiedy kobieta Beer-rok-borna wybrała się po drewno, doszła do drzewa yarran. Z początku przestraszyła się na widok świętego drzewa, lecz dookoła leżało tyle chrustu, że nie uległa instynktowi, który nakazywał jej uciekać stamtąd czym prędzej. Poza tym Baime nie wspomniał nic o chruście. Kiedy zbierała suche gałązki, usłyszała nagle lekki szum nad głową, popatrzyła w górę i ujrzała pszczoły. Dostrzegła również miód ściekający po pniu. Wcześniej próbowała miodu tylko raz, a tymczasem tu było go bardzo dużo. Przezroczyste słodkie krople lśniły w słońcu i kobieta Beer-rok-borna nie potrafiła dłużej opierać się pokusie. Wspięła się na drzewo.

      W tej samej chwili z góry powiało chłodem i kobietę objęła jakaś wstrętna postać z olbrzymimi czarnymi skrzydłami. Był to nietoperz Narahdarn, którego Baime wyznaczył do pilnowania świętego drzewa. Kobieta spadła na ziemię i biegiem wróciła do swojej jaskini. Skryła się tam, było już jednak za późno. Sprowadziła na świat śmierć, której symbolem był nietoperz Narahdarn, a jego przekleństwo miało dotknąć wszystkich potomków Beer-rok-borna. Drzewo yarran zapłakało gorzkimi łzami nad tą tragedią. Łzy spływały po pniu i zastygały, właśnie dlatego na korze drzewa yarran można dzisiaj znaleźć czerwoną gumę.

      Andrew z zadowoleniem ssał cygaro.

      – Adam

Скачать книгу