Скачать книгу

w dłoni.

      Merk nie zwracał na niego uwagi, spokojnie kontynuował swój marsz, nie zdradzając żadnych emocji. Był maksymalnie skoncentrowany, głosy mężczyzn w jego mózgu były teraz wyciszone. Nie miał zamiaru wykonywać żadnych ruchów dopóki nie uzna, że nadszedł idealny moment do tego, by zaatakować. Widział, jak bardzo jego zrównoważona postawa wyprowadza ich z równowagi.

      – Hej, wiesz, że jesteś już trupem? – szef próbował zwrócić na siebie jego uwagę – Słyszysz mnie?

      Merk nie zareagował aż do momentu, gdy ten nie wytrzymał już dłużej, z furią uniósł miecz w górę i z bojowym okrzykiem na ustach, ruszył do ataku.

      Merk wyczekał go do ostatniej chwili. Nie napinał mięśni, nie zdradzał żadnych oznak gotowości do boju. Wiedział jednak dokładnie, jaki chwyt zastosować, żeby zadać największy ból.

      Czekał, aż nieświadomy niczego napastnik wzniesie miecz wysoko ponad swą głowę, by wykorzystać ten moment i zaatakować z zaskoczenia, uderzając dwoma palcami w punkt pod jego pachą.

      Łotrzykowi z bólu aż wyszły oczy na wierzch, po czym bezwiednie wypuścił miecz z dłoni.

      Wtedy Merk doskoczył do niego, płynnym ruchem wykręcił mu rękę, blokując ją za plecami, drugie zaś ramię owinął wokół jego szyi, unieruchamiając go przed sobą. Zdecydował się zaatakować jego pierwszego, tylko po to, by zrobić sobie z niego ludzką tarczę. I dobrze zrobił, bo za jego plecami inny jegomość szykował się właśnie do oddania strzału z kuszy. Merk obrócił się gwałtownie i w tej samej chwili usłyszał świst bełtu lecącego w jego stronę. Mocniej przytrzymał swoją żywą tarczę.

      Gdy pocisk wbił się w ciało nieszczęśnika, ten wygiął się w bólu i jęknął żałośnie. Wtedy i Merk poczuł bolesne ukłucie w swoim podbrzuszu, jakby ktoś zadał mu cios nożem. Zdezorientowany, dopiero po chwili zorientował się, że to bełt przeszył osłaniające go ciało na wylot, wbijając czubek grotu w jego skórę. Wiedział, że rana nie była na tyle głęboka, by poważnie mu zaszkodzić, bolała jednak jak diabli.

      Oszacowując czas, który potrzebny był do przeładowaniu kuszy, wypuścił martwe ciało z objęć, i ułamku sekundy doskoczył do leżącego na ziemi miecza, po czym zwinnym ruchem rzucił nim w chwilowo bezbronnego. Mężczyzna krzyknął z bólu, gdy miecz przebił jego pierś. Upuścił kuszę i osunął się bezwładnie na ziemię.

      Merk odwrócił się i spojrzał na pozostałych bandytów. Ci stali w szoku, ubożsi o swoich dwóch najlepszych wojowników, wyraźnie niepewni co dalej robić. Nad gospodarstwem zapadła cisza.

      – Kim jesteś? – zawołał ktoś w końcu drżącym głosem.

      Merk uśmiechnął się szeroko i strzelił palcami na znak, że to jeszcze nie koniec.

      – Ja – odpowiedział – jestem najgorszym koszmarem z waszych snów.

      ROZDZIAŁ PIĄTY

      Duncan jechał na czele swej armii, tętent setek koni grzmiał w jego uszach, gdy pod osłoną nocy prowadził swych ludzi na południe od Argos. Jego zaufani oficerowie jechali zaraz obok, Anvin po jednej stronie, zaś Arthfael po drugiej. Tylko Vidar został w domu, by strzec Volis. W odróżnieniu od innych wodzów, Duncan lubił jeździć ze swymi ludźmi w jednym szeregu; nie myślał o nich jak o swoich podwładnych, tylko towarzyszach broni.

      Jechali w mroku nocy, z chłodnym wiatrem we włosach, śniegiem pod nogami. To wspaniałe uczucie znów być w drodze, wyruszać do boju, nie chować się już za murami Volis, jak czynił Duncan przez pół swego życia. Spojrzał przez ramię i odnalazł wzrokiem swoich synów, Brandona i Braxtona, jadących ramię w ramię z jego ludźmi, i choć był dumny, mając ich u swego boku, nie myślał o nich tak, jak o swej córce. Wzbraniał się przed tym, poprzysiągł sobie, że odegna zmartwienie, jednak nocą, gdy leżał nie mogąc zasnąć, jego myśli krążyły wokół Kyry.

      Zastanawiał się gdzie mogła teraz być. Myśl o tym, że przemierza Escalon samotnie, za towarzyszy mając tylko Dierdre, Andora i Leo, przyprawiała go o szybsze bicie serca. Wiedział doskonale, że wyprawa, na którą ją posłał, mogła zgubić nawet najbardziej doświadczonych wojów. Jeśli tylko ją przetrwa, powróci jako wojownik potężniejszy, niż którykolwiek z ludzi jadących dziś w jego drużynie. Jeśli nie wróci – on nie będzie w stanie sobie tego wybaczyć. Jednak trudne czasy wymagają trudnych decyzji, a Duncan bardziej niż kiedykolwiek potrzebował, by Kyra wykonała swoje zadanie.

      Wjechali na szczyt wzgórza i pojechali w dół zboczem. Wiatr wzmógł się, Duncan zaś zapatrzył się na rozciągające się poniżej pola, oświetlone lśnieniem księżyca, i pomyślał o celu ich podróży: Esephus. Morska warownia, miasto pobudowane wokół portu, serce północnego wschodu i główny port dla całego handlu. Miasto miało brzeg Morza Łez po jednej stronie, zaś zatokę portową po drugiej. Powiadano więc, że ktokolwiek kontroluje Esephus, trzyma w garści większą część Escalonu. Wiedział doskonale, że jeśli chce mieć realną szansę wzbudzić rewolucję, Esephus musi być jego pierwszym celem. Był to bowiem najbliższy Argos fort i kluczowa warownia. To wspaniałe miasto musiało zostać wyzwolone. Jego port, niegdyś tak dumnie zapełniony przez statki pod banderą Escalonu, teraz gościł flotę Pandezji. Nie był już niczym więcej, jak gorzkim wspomnieniem swojej wielkości.

      Duncan i Seavig, przywódca Esephus, swego czasu byli sobie bliscy. Niezliczoną ilość razy ruszali razem do walki jako towarzysze broni, a Duncan nie raz wypływał z Seavigiem na morze. Jednak od czasu inwazji stracili kontakt. Seavig, niegdyś dumny dowódca, był teraz zwykłym żołnierzem. Nie mógł wyruszyć na morze, rządzić swym miastem czy wizytować inne warownie. Równie dobrze mogli go aresztować i okrzyknąć więźniem, którym w rzeczywistości był. Tak jak zresztą i pozostali dowódcy Escalonu.

      Duncan jechał pośród nocy, wśród wzgórz oświetlonych jedynie pochodniami dzierżonymi przez swoich ludzi, setkami jasnych punktów kierujących się na południe. Gdy tak jechali, padało coraz mocniej i wzmagał się wiatr, zaś pochodnie ledwie tliły się, tak jak księżyc, który ledwie przedzierał się przez chmury. Mimo to armia Duncana parła naprzód, coraz dalej, ci ludzie, którzy za nim pojechaliby na kraniec świata. Atakować nocą, do tego w śniegu, to niekonwencjonalna taktyka, Duncan wiedział o tym doskonale – jednak od zawsze był niekonwencjonalnym dowódcą. To właśnie było podstawą jego wojskowej kariery, sprawiło, że został głównym dowódcą starego króla, i wreszcie, że dowodził własną warownią. Właśnie to sprawiło, że stał się najbardziej szanowanym dowódcą rozproszonej armii. Duncan nigdy nie działał tak jak inni. Jedyne motto, według którego starał się żyć to: rób to, co najmniej oczekiwane.

      Pandezjanie nie mogli spodziewać się ataku, jako że wieści o rewolcie Duncana nie mogły dotrzeć tak szybko na dalekie południe. A już na pewno nikt nie spodziewa się ataku nocą, w dodatku w śniegu. Wszyscy doskonale znają ryzyko jazdy nocą, konie łamiące nogi i setki innych problemów. Jednak wojny, wiedział to świetnie, często wygrywane są przez zaskoczenie i szybkość, a nie siłą.

      Duncan planował jechać całą noc, aż nie dotrą do Esephus, by spróbować pokonać ogromne siły Pandezji i odbić to wielkie miasto mając do dyspozycji jedynie kilka setek ludzi. A jeśli udałoby się przejąć Esephus, wtedy realnym stałoby się marzenie, by sprawa nabrała takiego rozpędu, żeby rozpocząć wojnę o wyzwolenie Escalonu.

      – Przed nami! – wykrzyknął Anvin, wskazując w śnieżną dal.

      Duncan spojrzał w dolinę rozciągającą się poniżej i zauważył kilka niewielkich wiosek pstrzących okolice, ukrytych pod śniegiem i mgłą. Wiedział, że te wioski zamieszkane są przez mężnych wojowników, oddanych Escalonowi. W każdej była zaledwie garstka ludzi, ale gdy zebrać ich razem… Jego armia nabrałaby liczebności i zdobyła potrzebną siłę.

      Duncan odezwał się, przekrzykując podmuchy

Скачать книгу