ТОП просматриваемых книг сайта:
Powrót Walecznych . Морган Райс
Читать онлайн.Название Powrót Walecznych
Год выпуска 0
isbn 9781632913869
Автор произведения Морган Райс
Серия Królowie I Czarnoksiężnicy
Издательство Lukeman Literary Management Ltd
I już miała popędzić Andora łydką, gdy ten, czytając jej jakby w myślach, ruszył najpierw kłusem by już po chwili przejść w szaleńczy galop.
Kyra pędziła teraz poprzez zaśnieżony krajobraz, zimny wiatr hulał w jej włosach, a przed nią długa i trudna droga, dzikie zwierzęta i zapadająca noc.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Merk biegł ile tylko sił w nogach przez gęstwiny Białego Lasu, potykając się co i rusz o wystające korzenie. Pędził w stronę unoszących się w oddali pióropuszy ciemnego dymu, przysłaniających krwawoczerwony zachód słońca. Czuł, że jeśli się nie pośpieszy, wkrótce będzie za późno. Wiedział, że gdzieś tam czeka na niego młoda dziewczyna, która bez jego pomocy już wkrótce będzie martwa.
Mimo usilnych prób, Merk nie mógł przestać zabijać; Śmierć czekała na niego za każdym zakrętem, każdego dnia – tak jak na innych mężczyzn czekał w domu ciepły posiłek. Miał randkę ze śmiercią, jak mawiała jego matka. Te słowa często pobrzmiewały w jego głowie, prześladowały go przez większość jego życia. Czy jej słowa były samospełniającą się przepowiednią? Czy może urodził się pod ciemną gwiazdą?
Zabijanie było naturalną częścią życia Merka, jak oddychanie czy jedzenie. Im dłużej o tym myślał, tym większe czuł do siebie obrzydzenie. I mimo swego ogromnego pragnienia, by rozpocząć swe życie na nowo, mimo usilnych starań zerwania z zabijaniem, z jakiegoś powodu nie mógł tego zrobić. Śmierć po raz kolejny wzywała go do siebie, nie pozwalając mu zawrócić, by kontynuować pielgrzymkę do Wieży Ur.
Merk biegł w coraz gęstych kłębach dymu, które utrudniały oddychanie. Zapach spalenizny drażnił nozdrza, a w nim narastało znajome uczucie. Nie był to jednak strach ani nawet podekscytowanie. To było znajome uczucie, które zapowiadało jego rychłą przemianę w bezlitosną maszynę do zabijania. Zawsze tak się działo, kiedy ruszał do boju. Stawał wtedy z wrogiem twarzą w twarz, nie była mu potrzebna zbroja, nie dbał sławę i poklask. W jego mniemaniu tylko tak wyglądała prawdziwa walka, a toczyć ją mogli wyłącznie najdzielniejsi z wojowników.
A jednak, tym razem nie wszystko było takie, jak zawsze. Zazwyczaj Merka nie obchodziło, kto żył, a kto był martwy; to była wyłącznie praca. To pozwalało mu zachować dystans, na chłodno oceniać sytuację. Tym razem coś się zmieniło. Po raz pierwszy od kiedy pamiętał, nikt mu za to nie płacił. Robił to z własnej woli, nie było żadnego innego powodu, poza współczuciem dla tej dziewczyny. Chciał tylko wyrównać jej krzywdy. To zaś sprawiło, że czuł się w to emocjonalnie zaangażowany, a to mu się wcale nie podobało. Żałował teraz, że podjął decyzję, by ruszyć jej z pomocą.
Merk nie miał przy sobie żadnej broni – nie była mu potrzebna. Za paskiem schowany miał tylko swój sztylet i to mu wystarczyło. Istniało dużo prawdopodobieństwo, że i on nie będzie mu potrzebny. Wolał rozpoczynać walkę bez broni – zbijało to z tropu jego przeciwników. Poza tym, zawsze mógł przejąć broń przeciwnika i użyć jej przeciwko niemu. Dzięki temu zawsze miał dostęp do pełnego arsenału, którego nie musiał nosić ze sobą.
Merk wybiegł z Białego Lasu na szeroką równinę, gdzie przywitało go ogromne, czerwone słońce, chowające się już powoli za horyzont. Przed nim rozciągała się dolina a w niej, pod czarnym niebem przysłoniętym gęstymi kłębami dymu, stało w ogniu to, co, jak mniemał, pozostało z gospodarstwa dziewczyny. Merk stąd aż słyszał podekscytowane okrzyki bandytów, głosy wypełnione satysfakcją i żądzą krwi. Jego bystre oko od razu namierzyło dwunastu mężczyzn; ich twarze oświetlały pochodnie, z którymi biegali po okolicy, podkładając ogień wszędzie, gdzie się tylko dało. Część z nich rzucała właśnie pochodnie na słomiany dach domu, podczas gdy inni zarzynali niewinne bydło siekierami. W pewnej chwili zauważył, jak jeden z nich ciągnie za włosy ciało po błotnistej ziemi.
Kobieta.
Serce Merka zamarło. Nie był pewien, czy to była ta dziewczyna, a nawet czy była żywa, czy też martwa. Ciągnięto ją w stronę, jak się mu wydawało, jej rodziny, która przywiązana była linami do stodoły. Byli tam jej ojciec i matka, a obok nich, prawdopodobnie jej młodsze rodzeństwo, dwie małe dziewczynki. Jak wiatr przewiał na chwilę chmurę czarnego dymu, Merk dostrzegł długie blond włosy, zmierzwione z brudu, i wiedział już, że to była ona.
Merk poczuł przypływ adrenaliny, gdy ruszył biegiem w dół zbocza. Przedarłszy się przez chmury dymu, jego oczom ukazał się makabryczny obraz. Tak jak przypuszczał, martwe ciała członków rodziny leżały bezwładnie oparte ścianę.
Kamień spadł mu z serca, gdy zobaczył, że chociaż dziewczyna jest żywa i wciąż próbuje stawiać opór. Widział jednak, że dosłownie kilka metrów dalej czeka już na nią rzeźnik ze sztyletem i wiedział, że ona miał być następna. Przybył za późno, by uratować jej rodzinę – na szczęście nie było jeszcze za późno na to, by uratować ją.
Merk wiedział, że musi zbić tych ludzi z tropu. Zwolnił kroku i spokojnie wyszedł na środek gospodarstwa. Nie śpieszył się, nie próbował zwrócić na siebie uwagi – chciał, żeby oni sami go zauważyli.
I tak też się stało. Jeden z bandytów odwrócił się na dźwięk kroków i ku swemu zdumieniu za plecami ujrzał brodatego mężczyznę wyłaniającego się z kłębów dymu. Natychmiast zaalarmował swoich towarzyszy.
Niby od niechcenia kontynuował swój marsz w stronę dziewczyny, czując na sobie osłupiały wzrok oprychów. Na widok Merka facet, który ciągnął dziewczynę za włosy, odepchnął ja w błoto, a sam ruszył w jego stronę, gotowy do walki.
– Co my tu mamy? – odezwał się, po czym wyciągnął miecz z pochwy i otoczony swymi kompanami podszedł bliżej.
Merk nie odrywał wzroku od dziewczyny, chcąc się upewnić, że żyje i że nic jej nie jest. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że ta powoli obraca się w błocie, ciężko podnosi głowę z ziemi i patrzy na niego zdezorientowana. Merk ucieszył się, że zdążył na czas by ją ocalić. Być może był to pierwszy krok na długiej drodze do jego odkupienia.
Dziewczyna uniosła się lekko na łokciach i spojrzała na niego oczami pełnymi nadziei.
– Zabij ich! – krzyknęła.
Merk pozostał spokojny, szedł niewzruszony w kierunku dziewczyny, jakby nie zauważał otaczających go zbirów.
– Znasz tę dziewczynę? – zapytał jeden z nich.
– Może jesteś jej wujkiem? – zakpił inny.
– Przyszedłeś ją uratować? – zadrwił kolejny.
Pozostali parsknęli śmiechem wyraźnie rozbawieni tym pomysłem.
Merk, nie dając niczego po sobie poznać, obmyślał w głowie plan walki. Najpierw dokładnie ich policzył, potem ocenił ich masę i zwinność, a na końcu przyjrzał się broni, którą dysponowali. Błyskawicznie przeanalizował stosunek ich mięśni do tłuszczu, ich stroje, jaki mieli zakres ruchów w tych ubraniach, jak szybko mogli biegać w swoich butach. Zauważył, prymitywne noże, porysowane, źle wyprofilowane sztylety. Ocenił też ich postawę, to jak i gdzie trzymają broń – w której ręce, przed sobą czy z boku, i jak silny mają chwyt.
Potwierdził swoje przypuszczenia, że większość z nich to kompletni amatorzy, którzy nie będą stanowili dla niego zagrożenia. Tylko jeden z nich wydawał się być groźny. Człowiek z kuszą. Merk zanotował w pamięci, by zabić go pierwszego.
Merk wszedł na inny poziom świadomości, przestał być zwykłym człowiekiem i stał się tym, kim stawał