Скачать книгу

do jutrzejszego ranka. Po chwili, spoglądając na zamojski rynek i stojąc tyłem do swoich rozmówców, poczuła odprężenie. Kolorowa renesansowa zabudowa, ozdobne attyki kamienic i obserwujące ją zza okna postacie z naniesionych na nie płaskorzeźb podziałały kojąco na jej nerwy.

      Tymczasem w salonie zapanowała cisza. Andrzej zerkał na Niemkę. Był zauroczony Marią od pierwszej chwili. Pochmurne spojrzenie wbite w stół i zaciśnięte gniewnie usta Alfreda uwidaczniały jakieś burzliwe emocje. Choć nikt ze zgromadzonych w pokoju nie mógł przewidzieć nadchodzących zdarzeń, Barbara, nie wiedzieć czemu, odczuwała niepokój spowodowany tą wizytą.

      ROZDZIAŁ III

      Minęło kilka dni, a w czwartek od rana padał deszcz. Zmoknięta Maria przemykała w kierunku ratusza. Renesansowy rynek otoczony podcieniami pozwalał mieszkańcom przemierzać suchą stopą trakty komunikacyjne na starówce również w tak niesprzyjającą pogodę. Miasto zagubione wśród roztoczańskich lasów było nie tylko piękne, ale też zmyślnie zaprojektowane – młoda dziennikarka, jak większość przybyszów, uległa urokowi hetmańskiego grodu. Mimo wszystko nie zapomniała o swoim zadaniu – niestety, jak do tej pory zdobyła pod dostatkiem jedynie materiałów do realizacji artykułów o przesiedleńcach. W kwestii informacji przydatnych do rozwikłania tajemnicy rodzinnej nie zrobiła żadnych postępów.

      Ranki spędzała w miejscowym archiwum, otoczona pozornie nieustającą troską, a faktycznie bacznie obserwowana przez pracownicę Alfreda. Popołudniami zaś zwiedzała okolicę w towarzystwie Andrzeja. Młody historyk z zapałem opowiadał niemieckiej koleżance historię miasta i okolic. Jawnie ją adorował, a ona go polubiła. Czekała na wspólne spacery. Nie, nie miała wyrzutów sumienia wobec narzeczonego i nie zamierzała się zwierzać z tej przyjaźni Helmutowi. W końcu ona też nie wypytywała go o służbowe wyjazdy do Hanoweru w towarzystwie sekretarki ani o lunche, które jadał z praktykantkami podczas jej nieobecności w Berlinie. Ich specyficzne narzeczeństwo było konsekwencją wieloletniej przyjaźni dwóch znanych niemieckich rodów, a przede wszystkim – spełnieniem marzeń babci Grety, natomiast małżeństwo miało zapewnić stabilność rodzinnego biznesu i przynieść korzyści krewnym. A co konkretnie miała zyskać na tym Maria? Wszyscy uważali, że szczęście. Jej narzeczony uchodził bowiem za najlepszą partię w Berlinie. Tymczasem relacje młodych od dzieciństwa przypominały bardziej więź bratersko-siostrzaną, tak że nawet ich całkiem udany seks, w przekonaniu Marii, miał cechy niemalże kazirodcze. Jeśli były w nim emocje, to mało subtelne. Piękna Graffówna nie wyobrażała sobie, że spędzi z tym „idealnym kandydatem na męża” resztę życia. Zdawała sobie sprawę, że kiedyś będzie musiała mu powiedzieć o swoich wątpliwościach, ale teraz, choć Helmut miał odwiedzić ją w Zamościu, jej głowę zaprzątał inny problem. Była nim pracownica miejscowego archiwum, panna Wisia, która już na wstępie oświadczyła dziennikarce, że nie odstąpi jej ani na krok i każdego dnia z pełnym zaangażowaniem spełniała swą obietnicę. Ta nieustanna obecność podwładnej Alfreda była dla Marii uciążliwa, ale najgorszy był pierwszy dzień.

      Młoda kobieta powitała ją na progu sekretariatu uroczyście i z właściwym sobie zaangażowaniem w pracę.

      – Czuję się zaszczycona, mogąc powitać przedstawicielkę zagranicznych mediów w progach naszej skromnej instytucji – wygłosiła przygotowaną formułkę. – Szef jest chwilowo nieobecny, bo się przeziębił przez tę fatalną pogodę – ubolewała nad losem pryncypała, zerkając za okno. W istocie, niebo nad miastem zasnuło się siwymi chmurami. Było chłodno i deszczowo. – Taak, szef jest chory, ale polecił mi zająć się panią. „Nie zostawiaj naszego gościa ani na chwilę sam na sam z tymi papierzyskami bez pomocy”, tak mi nakazał – kontynuowała urzędniczka, przejęta rolą, jaką jej wyznaczono. – To znaczy Alfred miał na myśli, że powinnam się w jego zastępstwie panią zaopiekować i dlatego będę do dyspozycji w każdej chwili.

      Wisławę wyróżniał uroczy zwyczaj komentowania poleceń i poczynań ludzi przez doprecyzowanie ich motywacji według jej własnych przemyśleń. Intencje innych były przez nią tak dointerpretowane, by nikt nie miał wątpliwości odnośnie do ich znaczenia w przeróżnych sytuacjach. Ponadto w takich momentach pucołowata twarz pomocnicy Alfreda, przez wciągnięcie policzków i ułożenie ust w tak zwaną trąbkę, stawała się wąska, policzki zapadnięte, a na czole powstawała gruba pozioma bruzda. Wyglądało to imponująco. Sugerowało poważne zaangażowanie intelektualne sekretarki w powierzone jej przez szefa zadania. Powierzchowność młodej archiwistki ogólnie była przyjemna, choć trudno było ją nazwać pięknością. A z powitalnego wystąpienia wynikała jedna miła okoliczność – chwilowa nieobecność Alfreda. I niestety jedna przykra – stała obecność tej absorbującej osoby w pobliżu Marii.

      Niemka przez chwilę nie potrafiła stosownie zareagować na tak oficjalne powitanie. Zapewniona, że Wisia nie odstąpi jej ani na krok, jęknęła tylko:

      – Ach, tak…

      – Tak, tak – przytaknęła tylko rozmówczyni. Otwarcie oczekiwała wyrazów uznania po swoim imponującym przemówieniu.

      W tej sytuacji młoda arystokratka zdała się na intuicję i wrodzony talent towarzyski odziedziczony po dziadku von Graffie. Przerwała formułkę powitalną, wyciągając rękę do uścisku i zapewniając:

      – Mnie też jest bardzo miło i proszę, mów do mnie po imieniu. Jestem Maria. Po polsku Marysza, Maryszka czy jakoś podobnie.

      Na propozycję spoufalenia się z gościem archiwistka zareagowała spontanicznie. Wyglądała przez chwilę jak nadęty balon, z którego nagle uszło powietrze, po czym wyskoczyła zza biurka z ręką wyciągniętą na powitanie.

      – Wisława Lis, Wisia jestem. My, zamościanie, jesteśmy zazwyczaj bardziej bezpośredni, ale gość z zagranicy wymaga szczególnego powitania. Rozumiesz? – tłumaczyła swoje pompatyczne wystąpienie.

      – Jasne, że tak!

      – A ty jesteś Ma-ryś-ka, a nie Maryszka. Rozumiesz?

      – No tak, rozumiem. Ma-ry-szka – przesylabizowała Niemka posłusznie. – Richting? Gut?8 Dobrze? – dopytywała.

      Sekretarka archiwum patrzyła na nią przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym mruknęła bez przekonania:

      – Taak! Prawie dobrze! Jeszcze się wyrobisz. – Z niezrozumiałą dla gościa intencją machnęła lekceważąco ręką i dodała: – A teraz chodź, oprowadzę cię po archiwum.

      Pomieszczenie, do którego zaprowadziła gościa asystentka Alfreda, było wysokie, ciemne i długie, bardzo długie. By skorzystać ze zbiorów znajdujących się w głębi, trzeba było dodatkowo zapalić światło włącznikiem umieszczonym w połowie sali, co stanowiło pewne utrudnienie w dyskretnym korzystaniu ze zgromadzonych tu dokumentów, archiwum bowiem z sekretariatem łączył szklany lufcik. Umieszczony blisko sufitu miał za zadanie doświetlić choć trochę dziennym światłem tonące w mroku, położone najwyżej półki. W tej sytuacji użycie górnego oświetlenia przy przeglądaniu archiwaliów nie mogło zostać niezauważone przez pracującą w sąsiednim pomieszczeniu sekretarkę. Kłopotliwe były też wysokie regały. By dotrzeć do teczek z papierami umieszczonych najwyżej, trzeba było użyć metalowej drabiny na kółkach, a deski podłogowe skrzypiały niemiłosiernie przy każdym kroku. Pod oknami, wzdłuż jednej ze ścian ustawiono wprawdzie trzy komputery, jednak używanie ich nie było do końca anonimowe. Każdy mógł sprawdzić, co i kiedy było przeglądane, dlatego Maria rezolutnie nie planowała zastosować takiej opcji poszukiwań. Generalnie ogarnął ją wisielczy nastrój. Choć nie wiedziała, jak rozmieszczone są dokumenty na półkach, to wygląd pomieszczenia i obecność nadopiekuńczej przewodniczki nie napawały

Скачать книгу


<p>8</p>

Prawidłowo? Dobrze?