Скачать книгу

gdy jeździliśmy w tę i z powrotem, ale kwadrans później oświadczyła, że ma dość. Policzki miała różowe i pochwaliłem ją, że świetnie się spisała. Nie wiem dlaczego, ale ubzdurałem sobie, że przed końcem dnia wyjdziemy na rower jeszcze dwa, trzy razy.

      Zamiast tego London do końca dnia bawiła się lalkami i ku uciesze Vivian przymierzała kolejne ubrania, następnie malowała palcami i zrobiła dwie bransoletki. Nie zniechęcałem się jednak; miałem tydzień urlopu i postawiłem sobie za cel, by choć raz dziennie zabierać ją na przejażdżkę. W kolejnych dniach, kiedy coraz lepiej radziła sobie z utrzymaniem równowagi, zacząłem puszczać kierownicę. London chichotała, gdy udawałem, że jedzie tak szybko, że nie mogę za nią nadążyć. Za każdym razem spędzaliśmy na dworze coraz więcej czasu i gdy w końcu oświadczała, że „wystarczy na dziś”, wracaliśmy do domu, trzymając się za ręce. Słuchając, jak podekscytowana zdaje Vivian relację, byłem pewien, że złapała tego samego bakcyla co ja, i upierałem się, że powinna ćwiczyć codziennie, nawet gdy będę w pracy.

      Tak się jednak nie stało. Kiedy wracałem do domu – o tej porze zwykle było już ciemno, a London biegała po domu przebrana w piżamę – i pytałem ją, czy jeździła, za każdym razem mówiła, że nie. Vivian zawsze miała powód, żeby zostać w domu – a to padał deszcz, a to miały coś do załatwienia, bała się, że córka się przeziębi, albo mówiła, że London nie miała ochoty. Każdego dnia, parkując w garażu, widziałem, jak mały rowerek, który sprawiał mojej córce tyle radości, pokrywa się warstwą kurzu. Na ten widok czułem w sercu bolesne ukłucie. Najwyraźniej nie znałem swojego dziecka tak dobrze, jak mi się zdawało, a może London po prostu lubiła inne rzeczy. I choć niełatwo się do tego przyznać, czasami przychodziło mi do głowy, że to Vivian nie chciała, żeby London jeździła na rowerze, tylko dlatego, że tak bardzo mi na tym zależało.

      *

      Z perspektywy czasu wydaje mi się, że rzucenie przeze mnie pracy było dla mnie i mojej żony najważniejszym wydarzeniem 2015 roku. Popełniłem błąd; założenie własnej firmy uruchomiło efekt domina i sprawiło, że kolejne kostki upadały jedna po drugiej.

      Kostka numer dwa przewróciła się tydzień później.

      Ponieważ w poniedziałek Vivian chciała przygotować się na rozmowy kwalifikacyjne, wróciłem z pracy w południe. Posprzątałem dom, zrobiłem pranie i starałem się zabawiać London, co wcale nie było takie proste. We wtorek po południu, kiedy Vivian była na rozmowie o pracę, zabrałem London na późny lunch do Chucka E. Cheese, miejsca, w którym noga mojej żony nigdy nie postała. Po lunchu London przez chwilę bawiła się w salonie gier dla dzieci z nadzieją, że wygra różowego misia. Nic z tego nie wyszło i jeśli się nie mylę, za pieniądze, które wydałem na żetony, mógłbym jej kupić trzy takie zabawki.

      W środę optowałem za tym, żeby podobnie jak w sobotę pójść po śniadaniu do parku, ale nie mogłem przestać myśleć o pracy. Wyobrażałem sobie, że potencjalni klienci próbują się ze mną skontaktować albo, co gorsza, stoją pod drzwiami, ale gdy zadzwoniłem do recepcjonistki, dowiedziałem się, że nikt nie zostawił dla mnie żadnych wiadomości.

      Kiedy początkowa lista klientów stopniała do zera, zacząłem wydzwaniać po okolicznych firmach. Od środy po południu przez cały czwartek wykonałem kilkaset telefonów. Wszędzie słyszałem „Nie jesteśmy zainteresowani”, nie dawałem jednak za wygraną i w końcu udało mi się umówić kilka spotkań na przyszły tydzień. Nie były to firmy, do których adresowała swoją ofertę Peters Group – rodzinna restauracja, sklep z kanapkami, dwóch kręgarzy i salon spa – i nie liczyłem na kokosy, ale uznałem, że lepsze to niż nic.

      Vivian niewiele mówiła o rozmowach kwalifikacyjnych. Twierdziła, że nie chce zapeszać, ale sprawiała wrażenie pewnej siebie i kiedy powiedziałem jej o spotkaniach w przyszłym tygodniu, błądziła myślami gdzieś indziej. Gdy teraz o tym myślę, powinienem był to potraktować jako znak.

      W piątek rano, zaraz po tym, jak wszedłem do kuchni, zadzwonił telefon Vivian. London siedziała przy stole i jadła płatki z mlekiem. Vivian zerknęła na wyświetlacz i wyszła na patio, żeby odebrać. Przekonany, że to jej matka – jedyna osoba, która mogła zadzwonić o tak wczesnej porze – nalazłem sobie filiżankę kawy.

      – Cześć, skarbie – rzuciłem do London.

      – Cześć, tatusiu. Czy zero to liczba?

      – Tak – odparłem. – Dlaczego pytasz?

      – Wiesz, że mam pięć lat, prawda? A wcześniej miałam cztery?

      – Tak.

      – No to ile miałam lat, zanim skończyłam roczek?

      – Zanim skończyłaś roczek, mówiliśmy, że masz kilka miesięcy. Na przykład, że masz trzy miesiące albo sześć. A zanim skończyłaś miesiąc, mówiliśmy, że masz kilka tygodni. Albo nawet dni.

      – A jeszcze wcześniej miałam zero lat?

      – Chyba tak. Skąd te wszystkie pytania?

      – Bo w październiku skończę sześć lat. Ale tak naprawdę będę miała siedem.

      – Sześć, skarbie.

      Podniosła rączki i zaczęła liczyć, za każdym razem unosząc jeden palec.

      – Zero. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć.

      Kiedy skończyła, miała podniesione pięć palców jednej ręki i dwa drugiej. Razem siedem.

      – To nie tak – powiedziałem.

      – Ale przecież mówiłeś, że zero to liczba. Podniosłam siedem paluszków. To znaczy, że będę miała siedem lat, nie sześć.

      Miałem do przetrawienia zbyt wiele rzeczy, a nie wypiłem nawet pierwszej kawy.

      – Kiedy to wymyśliłaś?

      Zamiast odpowiedzieć, wzruszyła ramionami i patrząc na nią, pomyślałem, że jest bardzo podobna do matki. W tej samej chwili Vivian wróciła do kuchni; policzki miała lekko zarumienione.

      – Wszystko w porządku? – zapytałem.

      Nie byłem pewien, czy mnie usłyszała.

      – Tak – odparła w końcu. – Nic mi nie jest.

      – Wszystko dobrze u mamy?

      – Chyba tak. Nie rozmawiałam z nią od tygodnia. Dlaczego o nią pytasz?

      – To nie z nią rozmawiałaś?

      – Nie – odparła.

      – Więc z kim? – naciskałem.

      – Z Rachel Johnson.

      – Z kim?

      – Jest jednym z wiceprezesów w firmie Spannermana. Byłam u niej na rozmowie w środę.

      Nie dodała nic więcej. Czekałem, ale nadal milczała.

      – I zadzwoniła, bo…? – Nie wytrzymałem.

      – Proponują mi pracę – odparła. – Chcą, żebym zaczęła od poniedziałku. Od szkolenia.

      Nie byłem pewien, czy powinienem jej gratulować, ale i tak to zrobiłem. Nie miałem pojęcia, że już niebawem cały mój świat legnie w gruzach.

      *

      Praca tamtego dnia nie była… normalna, a to dość odważne stwierdzenie, zwłaszcza że odkąd otworzyłem własny biznes, nic w mojej pracy nie było normalne. Zacząłem tworzyć w PowerPoincie prezentacje na umówione spotkania. Przedstawiłem w ogólnym zarysie moje dotychczasowe dokonania, cennik usług i propozycje tego, co miałem do zaoferowania. Jeśli potencjalni klienci wykażą zainteresowanie, przy kolejnym spotkaniu przedstawię

Скачать книгу