Скачать книгу

smutno. Wczoraj wieczorem udał się na spoczynek niedługo po kolacji – i to jakiej kolacji; musiał przywołać całą siłę woli, by powstrzymać się od przejedzenia w przeddzień wojennej wyprawy. Matka Bernardone zaprowadziła go do pokoju gościnnego. Kiedy życzył jej dobrej nocy, nic nie odpowiedziała. Zamiast tego po prostu stała, wpatrując się w niego, jak gdyby chciała czytać w jego najskrytszych myślach. Nie mogło jej się to udać, bo nie miał żadnych. Chciał się tylko położyć i zasnąć.

      Wyszeptała w końcu z przejęciem:

      – Panie hrabio... – a on przywołał na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania. – Panie hrabio, błagam... niech pan czuwa jutro nad naszym Franciszkiem. Jest taki młody... i nigdy nie był na wojnie... Tak się martwię, tak bardzo się martwię.

      Obiecał jej to oczywiście, a ona dziękowała mu ze łzami i, zanim zdołał ją powstrzymać, uklękła i ucałowała jego ręce. Potem znikła, tłumiąc łkanie.

      To było niby naturalne, ale dość irytujące. Nie był dużo starszy od jej drogiego Franciszka – jeżeli w ogóle. I dlaczego sądziła, że on ma jakieś wojenne doświadczenie?

      Pewnie dlatego, że był w końcu rycerzem – i dlatego przeszkolono go na potrzeby armii. A może dlatego, że nie wydawał się zbytnio przejmować tym, co może się zdarzyć.

      Czy naprawdę o to dbał?

      Od śmierci ojca nie opuszczała go jedna tylko myśl: wrócić do domu, do domu na Sycylii, do domu w Vandrii. Pamięć o nim była boleśnie żywa. Niewielki szary zamek z dwiema wieżami, wznoszący się na szczycie wzgórza; wypełniony słodkim zapachem pokój, gdzie zwykle siadywała jego matka, blada i majestatyczna jak królowa, w towarzystwie swych służących; wielkie psy wałęsające się wszędzie; srebrny herb nad wysokim krzesłem w sali bankietowej; ojciec, pijący wino z przyjaciółmi przy głośnej rozmowie; broń i stary Oswald, starannie czyszczący miecze i kopie. Ogród z ulubionym zakątkiem matki, z widokiem na wspaniałą równinę; oleandry i drzewka cytrynowe, pomarańczowe gaje, palmy i rozgrzane słońcem skały, na których roiło się od małych, zielonych jaszczurek, bardzo trudnych do schwytania. Był za młody, by zrozumieć, czemu tak nagle musieli wyjechać i uciekać, by ocalić życie przed ścigającymi ich jeźdźcami tyrana – strasznego, okrutnego cesarza Henryka VI.

      Przez wszystkie te lata pod szarym niebem Północy marzył o Vandrii, tak jak mnich mógłby marzyć o niebie. Ale nie były to tylko rozmyślania i bezrozumna nadzieja. Wiedział, że Vandria tam jest i musi do niej jak najszybciej wrócić.

      Wyruszył już w dzień po pogrzebie ojca, mając w kieszeni mniej pieniędzy, niż niejeden szlachcic wydałby przez sześć miesięcy na utrzymanie najmniejszego ze swych psów. Dla tego powrotu wycierpiał wiele upokorzeń. Brano go za żebraka, oszusta, szpiega. A teraz ostatni hrabia Vandrii był żołnierzem tej żałosnej mieszczańskiej armii i miał zdobyć pierwsze bitewne doświadczenie pod ich śmiesznym sztandarem z inicjałami S.P.Q.A. Pierwsze bitewne doświadczenie – i być może ostatnie.

      Mieszkańcy Vandrii nigdy nie mieli szczęścia. Zawsze wisiało nad nimi jakieś fatum, gotowe uderzyć w każdej chwili. Dzisiaj już wiedział, że jego ojciec był politycznym głupcem. Nigdy nie powinien był uciekać do Niemiec, lecz do Francji, gdzie mógł go wysłuchać król Filip August. Nawet mieszczuch Bernardone wiedział, że istnieje więź między Normanami i Francuzami.

      Może ja też byłbym politycznym głupcem, myślał ponuro Roger. Ale nie miałem nawet okazji dokonać głupiego wyboru. Może to dobrze.

      Na razie miał przynajmniej okazję powalczyć. Głupotą było uważać walkę za wartość samą w sobie, jak to czyniło wielu niemieckich rycerzy. Musiał być w tym jakiś sens, jakiś cel do osiągnięcia; a tu był i nazywał się: łup. Nawet gdyby asyżanom nie udało się zdobyć Perugii, zawsze mógł pojmać jakiegoś bogatego perugianina i zażądać za niego okupu.

      Przeprawiali się właśnie przez most na rzece Tescio.

      – Nie ma straży – głośno myślał Roger.

      – A czemu miałyby być? – zapytał młody kopijnik obok niego. – Nie spodziewają się nas.

      – Maszerujemy przez równinę, a oni są na wzgórzach – rozważał Roger. – Jeżeli nie są ślepi, muszą zobaczyć nas z daleka.

      – Jeszcze nie teraz. – Kopijnik uśmiechnął się. – A dalej wzgórza są otoczone gęstym lasem. Pułkownik wie, co robi. Przynajmniej mam taką nadzieję.

      – Ja też – zgodził się oschle Roger.

      – Poza tym – mówił dalej młody rycerz – mają dziś w Perugii święto na cześć jakiegoś miejscowego świętego, zapomniałem kogo, więc wszyscy pójdą wystrojeni na Mszę świętą. Myślę, że konsulowie dlatego wybrali ten dzień na atak. To i przybycie naszych najemników...

      Roger skinął głową.

      – Dobrze jest mieć takich przewidujących dowódców.

      Młodzieniec podniósł na niego wzrok, ale napotkał twarz pozbawioną wszelkiego wyrazu.

      – Szkoda, że nie dadzą nam przez chwilę odpocząć – powiedział. – Robi się piekielnie gorąco.

      Pułkownik jednak szedł dalej, a długa kolumna wiła się piaszczystą drogą, mijając kuszące ich swym cieniem oliwne gaje i samotne cyprysy wskazujące w milczeniu na właściwe przeznaczenie człowieka, jak powiedzieliby księża i pobożne kobiety.

      Roger uśmiechnął się do siebie.

      Jakieś dwie godziny później, gdy dotarli do lasu, da Fabriano dał im trochę czasu na krótki odpoczynek pod drzewami i zezwolił na południowy posiłek. Nie rozsiodłali koni, ale dali im się napić w strumieniu i popasać na trawie.

      – Tylko suchy prowiant – ostrzegł ich pułkownik. – Żadnych ognisk. I dodajcie do wina dużo wody, bo inaczej dostaniecie udaru słonecznego.

      Chleb, ser i trochę zimnego mięsa. Wino i woda. Wystarczy.

      Roger zobaczył z uczuciem ulgi, że da Fabriano wysyła zwiadowców i wybiera ich spośród żołnierzy najemnych. Ani kopijnicy, ani gwardia obywatelska nie mogli się poszczycić dużą dyscypliną. Rozłożyli się gdzie popadnie i rozmawiali na cały głos, dopóki nie wpadł między nich pułkownik, mówiąc, że zachowują się jak gromada starych bab na rynku.

      Młody Bernardone był wśród oficerów pułkownika, podobnie jak prefekt policji, który zamierzał widocznie zrobić dla rodzinnego miasta więcej, niż aresztować niewinnych podróżnych. Wyglądał jednak markotnie – jakby miał się zaraz rozchorować.

      Gdy minęło trochę ponad pół godziny, da Fabriano rozkazał swoim ludziom znów uformować szyki. Musiał powtórzyć rozkaz kilka razy i krzyknąć na nich, nim go posłuchali. Wielu gwardzistów, nieprzywykłych do długich marszów, czuło, że potrzebują dłuższego odpoczynku.

      Uczucie to wzmogło się, gdy opuścili cień drzew i pod-jęli marsz piaszczystą drogą. Słońce raziło ich gniewnie, a pułkownik jeździł wzdłuż kolumny, zachęcając ich energicznie słowami:

      – Naprzód, bohaterowie i zdobywcy! Jeśli utrzymacie to żółwie tempo, nie zajdziemy do Perugii przed nocą, a nocny atak jest dużo bardziej niebezpieczny. Na wszystkich świętych, ktoś mógłby pomyśleć, że nie chcecie podejść bliżej wroga!

      Może i nie chcą, pomyślał Roger. Przynajmniej niektórzy z nich.

      Błyszcząca wstęga rozdzielała równinę przed kolumną – następna rzeka, dużo większa od Tescio.

      Tyber. W tym miejscu był szaroniebieski, nie żółtawy, jak podobno miał być w Rzymie.

      Maszerowali wzdłuż gęstego lasu po prawej stronie i

Скачать книгу