Скачать книгу

swojego iPhone’a i wybrał numer Marcina.

      – Gdzie jesteś?

      – Stoję pod naszym budynkiem.

      – Zapamiętaj! Taksówka, czarny mercedes 300 z logo hotelu Marriott, numer rejestracyjny WE 195610… Zapamiętałeś?

      – Oczywiście, szefie!

      Marcin był absolutnie szczęśliwy, bo niczego tak nie lubił jak spontanicznych akcji, a szczególnie teraz, kiedy był na swoim własnym motorze Harley-Davidson. To nasze pierwsze wspólne zadanie – pomyślał całkiem poważnie.

      – Ta taksówka stoi teraz gdzieś w Alejach Jerozolimskich i jedzie na Okęcie. W środku jest starszy facet. Musisz być na lotnisku przed nim. Rozumiesz?

      – Jasne, szefie!

      – Skończ z tym szefem! – wkurzył się Konrad. – Jak przyjedzie, pójdziesz za nim i ustalisz, dokąd leci. Zrozumiałeś?

      – Jasne, sz…

      – My dzwonimy do Straży Granicznej, żeby go dokładnie przetrzepali przy heimannie. Pójdziesz do nich i sprawdzisz, co ten facet ma przy sobie.

      – Czego szukać, szefie? – Marcin mówił głośno, żeby przekrzyczeć warkot motoru.

      – Nie mam pojęcia. Czegokolwiek! Po prostu zobacz, co ma ze sobą. – Konrad zorientował się, że dał się ponieść emocjom i zapomniał o elementarnych zasadach pracy operacyjnej.

      – Widzę! Widzę taksówkę! – krzyknął Marcin, aż Konradem rzuciło.

      – Dobrze. Grzej na lotnisko! Tylko się nie rozłączaj i nie zabij się, na litość boską!

      Nagle w pokoju zaległa cisza. Konrad i Sara patrzyli na siebie w napięciu. Coś się stało, coś dziwnego, więcej – niezwykłego!

      Gdzieś tam, w hotelu Marriott, jakaś niepozorna sprzątaczka zobaczyła na dwudziestym trzecim piętrze coś, czego prawdopodobnie nie powinna była zobaczyć. Potem dziwna siła kazała jej zadzwonić do szefa ochrony i mu o tym opowiedzieć. Mało osób w hotelu wiedziało, że Jacek Morawiec był dobrym oficerem kontrwywiadu, a jeszcze mniej – że przez pół roku chodził z Sarą Korską. A już tylko ona wiedziała, że jak Jacek coś wyniucha, to nie wolno tego lekceważyć.

      Konrad zaś ufał Sarze bardziej niż sobie samemu.

      Oboje teraz stali i patrzyli sobie w oczy jak w końcowej scenie odcinka wenezuelskiej telenoweli i choć wydawało im się, że upływają minuty, to naprawdę trwało to tylko kilka sekund.

      Nie wiedzieli jeszcze, że będzie to najważniejsza sprawa w ich życiu. Na razie czuli tylko lekki dreszcz emocji.

      Rano Karol wypożyczył białą toyotę corollę, model z przełomu wieków.

      Nigdy nie korzystał dwa razy z tej samej wypożyczalni, ale teraz miał mało czasu i zdecydował się na garaż U Jusufa przy ulicy Zubairi, z drugiej strony okazałego budynku Banku Islamskiego. Ostatni raz brał tam samochód dwa lata temu, więc ryzyko było minimalne.

      Pracownik z niedbale zawiązaną na głowie kefiją, przeraźliwie chudy i z trzydniowym białosinym zarostem, sprawiał wrażenie, jakby nie obchodziło go nic poza khatem, którego potężna porcja wypychała mu policzek. Skserował paszport Karola, nawet go nie przejrzawszy, i gdyby był wystawiony na prezydenta Saliha albo Michelle Obamę, też pewnie by tego nie zauważył. Karol zapłacił za dwa dni sto pięćdziesiąt dolarów.

      Dochodziła dziewiąta rano. Do Adenu było ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów i mimo że droga wydawała się całkiem dobra, wiedział, że nie zdąży dojechać na miejsce przed zachodem słońca. I o to mu chodziło.

      Dlatego kiedy po kilku kilometrach się zorientował, że klimatyzacja w samochodzie nie działa, od razu zrezygnował z reklamacji. W końcu w Adenie planował spędzić tylko kilka godzin.

      Musiał się spotkać z profesorem Ahmedem al-Husajnem. To było ważne. Bardzo ważne!

      Samolot powrotny z Sany do Stambułu miał dopiero następnego dnia wieczorem. Nie mógł się jednak spóźnić, bo w Wiedniu musiał załatwić pilną sprawę. Nie zastanawiał się nad tym teraz, bo sądził, że to zadanie jest proste, podobne do wielu innych, jakie dotąd realizował.

      Na początku, kiedy wstąpił do Al-Kaidy, był łącznikiem. Z czasem zaczął wykonywać coraz ważniejsze i trudniejsze zadania. Spotkał się kilka razy z Osamą i wielokrotnie z Ajmanem. Wyraźnie przypadł im do gustu, bo od tego czasu całe otoczenie zaczęło go traktować jak świątobliwego imama dżihadu. Zrazu czuł się wyróżniony, potem zaczęło go to śmieszyć. W końcu przestał zwracać na to uwagę. Teraz jednak zachowanie Sajeda, którego przecież znał jak nikogo w Bazie, wskazywało, że choć nadal postrzega otoczenie tak, jak postrzegał, to jednak ono samo się zmieniło. Zdał sobie sprawę, że jest jednym z najstarszych żyjących bojowników, choć nie pełni żadnej funkcji kierowniczej. Od sześciu lat nie był też w Pakistanie ani Afganistanie i od dawna nie miał już bezpośredniego kontaktu z Osamą, który zginął, tak jak oczekiwał, męczeńską śmiercią. Może dlatego Karol wciąż podążał swoją drogą. Niebezpieczeństwo mogło się jednak czaić gdzie indziej.

      Sajed mówił o Tunezyjczyku Abdulu, jakby winił Sajeda za wprowadzenie go do Bazy. Ale w grę wchodziła też znacznie gorsza sytuacja: Abdul mógł już wcześniej pracować dla CIA albo Mosadu i było tylko kwestią czasu, kiedy wrogowie uderzą w organizację. Czyli on, Safir as-Salam, może odegrać teraz rolę przynęty. Ta myśl napawała go niepokojem i coraz bardziej dodawał gazu, by jak najszybciej zobaczyć się z profesorem.

      To oczywiste, że Sajed może tak myśleć – skonstatował w duchu – skoro i ja w końcu poczułem, że coś tu nie gra. Pewnie gdybym inaczej ocenił sprawę Abdula… próbował go tłumaczyć… nie wyjechałbym już z Sany… Ale skąd o tym wiedzą Irlandczycy?

      Nie podejrzewał wcześniej, by Sajed był aż tak przebiegły. Co gorsza, po raz pierwszy zdał sobie sprawę, po jakim kruchym lodzie on sam stąpa. I nie chodziło tu o dżihad, chodziło o sprawy wewnętrzne. Kiedyś tak nie było. Więcej, był przekonany, że to on steruje Sajedem. Dopiero teraz coś zazgrzytało w jego rewolucyjnej misji. Rzeczywiście sprawa Abdula z Wiednia mogła mieć dla Bazy katastrofalne skutki, ale kiedy pomyślał, że mogłaby tym samym zniweczyć jego misję, zaczął wyciskać ze starej toyoty ostatnie siły, wbrew martwemu prędkościomierzowi i charczącej skrzyni biegów.

      Nawet przez chwilę nie pomyślał o Zuzie.

      Do Adenu zostało niewiele ponad dwadzieścia kilometrów. Zatrzymał samochód na poboczu i wysiadł, żeby chwilę odpocząć.

      Na południu było znacznie goręcej niż w Sanie. Karol stał oparty o samochód i obserwował, jak czerwona tarcza słońca powoli znika za poszarpanymi szczytami Dżabal Charaz. Czekał, aż zapadnie zmrok, by wjechać do Adenu. Tu się urodził, to było jego miasto i znało go tutaj wiele osób, musiał więc uważać bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie.

      Słońce znikło, pozostawiając po sobie płonące niebo, i Karolowi się wydawało, że skryło się szybciej niż zwykle. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i wrzucił je do samochodu. Odszedł parę metrów dalej od drogi, wybrał odpowiednie miejsce i stanął twarzą w kierunku Mekki. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz odmawiał maghrib, ale teraz poczuł silną potrzebę. Znacznie większą niż kiedykolwiek przedtem.

      Do Adenu wjechał drogą od północy, gdy było już zupełnie ciemno. Szeroką aleją przez Al-Mansuri, potem minął po prawej meczet Redha w Szeich Othman i dotarł do Damby. Tak nazywała się dwupasmowa droga wybudowana na adeńskiej lagunie. W dzień było stamtąd widać góry otaczające port i stada brodzących flamingów. Karol bardzo lubił ten widok, ale teraz mógł go sobie tylko wyobrazić.

Скачать книгу