Скачать книгу

ale jednocześnie to naród głęboko katolicki, więc z szacunkiem podchodzi do pobożności innych. Wśród młodzieży pojawia się zainteresowanie albo zauroczenie islamem, ale jest ono płytkie, typowe dla młodych Europejczyków, którzy buntują się przeciw obecnemu porządkowi świata… dla antyglobalistów, anarchistów… – wyłożył Karol z niewielką nadzieją, że Raszid cokolwiek zrozumie.

      – Ale to i tak dobrze! To też jacyś sojusznicy dżihadu! Powinni zabijać Żydów i Amerykanów. Jak dorosną, coś z tego zostanie. Przecież nasza walka trwa pokolenia. – Reakcja Raszida była mieszaniną naiwności i pozornej wnikliwości, czyli dokładnie tym, czego spodziewał się Karol.

      – Zobaczymy, co będzie z Palestyną! Młoda Europa i świat solidaryzują się z Palestyńczykami, nie z nami…

      – Nie sądzisz chyba, że nasi bracia w Palestynie, nawet jak powstanie niepodległe państwo, pogodzą się kiedykolwiek z istnieniem Izraela, tego amerykańskiego żandarma, psa niewiernego!

      – Zobaczymy – powtórzył Karol.

      Nie zamierzał szerzej komentować tej powszechnej w Bazie opinii, którą sam uważał za mało elastyczną, wiedząc, że Izraela długo nie będzie można pokonać, o ile w ogóle okaże się to potrzebne. Ale ani Raszid, ani Sajed nie byliby w stanie tego zrozumieć.

      – Polacy mają swoje doświadczenie z islamem. – Karol zmienił temat. – Przez kilkaset lat walczyli z Turcją i Tatarami, ale to nie była wojna religijna… no… nie to było w niej najważniejsze… Chodziło o wpływy i panowanie, ekspansję Polski na Ukrainę, a Turcji na Europę. – Raszid zrobił minę, jakby usłyszał o tym po raz pierwszy, co z pewnością było prawdą. – W wojsku polskim też służyli muzułmanie i walczyli ze swoimi braćmi po drugiej stronie…

      – Tatarzy to kto?

      – Sunnici – wyjaśnił krótko Karol, bo Raszid miałby trudności ze zrozumieniem historii Mongolii i Chin. – Przed drugą wojną światową mieli nawet swoją kawalerię w Wojsku Polskim, a na czapkach półksiężyc…

      – Ciekawe! – skomentował Raszid i zaczął upychać w ustach liście khatu. – Z Taizz… hm? – zachęcał niezobowiązująco, zachwalając jakość produktu.

      Gdy skończył, wyciągnął się wygodnie na podłodze, podpierając ręką głowę. Nie wykazywał już zainteresowania polskimi Tatarami, skupiony w oczekiwaniu na bliski efekt działania khatu.

      W zasadzie żucie tej rośliny powodowało rozluźnienie, pobudzenie i spadek apetytu, jednak w przypadku Raszida miało tylko ten pierwszy efekt. Karol, odkąd przeszedł na islam, nie przyjmował tej używki, bo uważał, podobnie zresztą jak Sajed, że jest to sprzeczne z Koranem. Podchodził jednak do tego tolerancyjnie, bo bez khatu Jemen po prostu by nie istniał.

      Kiedyś zapytał profesora Ahmeda al-Husajna, jaki wpływ może mieć odwieczne narkotyzowanie się niemal całego społeczeństwa jemeńskiego na kształt kultury i sztuki, a szczególnie wiary. Profesor odpowiedział w sposób iście salomonowy: sztuka Jemenu, różnorodna, abstrakcyjna i czasami surrealistyczna, jest nieporównywalna z żadną inną, kultura – bogata i niepowtarzalna jak Wadi Hadramaut czy Sana, a wiara w Allaha gorąca i tak bezgraniczna, jak powinna być, choć niepozbawiona pogańskiej wolności. Takie, w jego swobodnej ocenie, mogłaby mieć skutki konsumpcja khatu, sam jednak, jak podkreślał, należał do tej niewielkiej części społeczeństwa, która zachowuje abstynencję, i to z powodów nie tylko religijnych, lecz także osobistych.

      Karol często o nim myślał, bo każde jego słowo, które zapamiętał z tamtej rozmowy, tchnęło mądrością, ale przede wszystkim prostą prawdą, o którą nie jest łatwo w świecie islamu, a którą jeszcze trudniej przyjąć za swoją, by z przekonaniem za nią podążać. Dlatego profesor Ahmed al-Husajn, starszy od niego o czterdzieści lat nauczyciel historii i języka arabskiego, a nie żaden pobożny mułła czy mędrzec koraniczny, potrafił go przekonać do islamu, a właściwie otworzyć drzwi i pokazać, co jest po drugiej stronie.

      Miał wrażenie, jakby to było dzisiaj, gdy szli razem promenadą nad Zatoką Adeńską, wzdłuż szerokiej piaszczystej plaży opodal uniwersytetu, a profesor opowiadał o poezji Kasima asz-Szabbiego. Zdążył wyrecytować słowa poety: „Gdy ludzie chcą żyć, los im da odpowiedź, znikną ciemności i spadną kajdany”, a ciężka ołowiana chmura zasłoniła słońce na błękitnym niebie i gwałtownie wyrzuciła z siebie strumień wody, jakby celowo chciała przerwać ich rozmowę. Ledwie zdążyli skryć się przy wejściu do pobliskiego baru, gdy natura z nową determinacją przybrała na sile i wokół nie było już nic poza ścianą wody i ogłuszającym hukiem ciężkich jak kamienie kropli bijących o plastikowe zadaszenie. Zamilkli oszołomieni bezwzględnością przyrody.

      – Masz?! – Karol poczuł lekkie szarpnięcie za ramię. – Przywiozłeś? – Potrzebował chwili, by dojść do siebie. Wydawało mu się, że jeszcze śni, i nie mógł zrozumieć, dlaczego zamiast profesora widzi uśmiechniętego Sajeda.

      Dopiero teraz dotarło do niego, że zasnął i został sam w mafradżu. Raszida nie było. Na zewnątrz zapadła już ciemność. Przez szeroko otwarte okno słychać było, jak na tarasie głośno dudni zwrotnikowy deszcz.

      – Masz?

      Ponowne pytanie Sajeda rozbudziło Karola ostatecznie.

      – Mam.

      – Dawaj!

      Karol rozejrzał się wokół trochę nieprzytomnie, potrząsnął głową i dostrzegł swój plecak w drugim kącie pokoju. Wydawało mu się przez moment, że kiedy przyszedł, położył go w innym miejscu. Wyjął z plecaka płytę CD i wręczył ją Sajedowi.

      – Raszid, dawaj radio! – krzyknął ten, zanim jeszcze dotknął płyty.

      Wziął ją w obie dłonie i ze skupieniem zaczął przyglądać się okładce. Przez moment nie zwracał uwagi na otoczenie i zdawało się, jakby gdzieś odpłynął.

      – Decca… dobra wytwórnia… taka sama okładka jak na filmie… – wymamrotał ni to do siebie, ni to do Karola i natychmiast krzyknął: – Raszid, gdzie to radio?!

      Drzwi otworzyły się niemal w tym samym momencie i Raszid wniósł ogromne srebrne radio Sony – model, jaki można kupić tylko na suku w Dubaju.

      Sajed rozpakował płytę i z nabożną czcią włożył ją do stacji CD. Raszid usiadł obok Karola. Deszcz na zewnątrz przestał padać, jakby posłuszny życzeniu Sajeda. Pokój wypełniły dźwięki ledwo słyszalnej muzyki. Z początku nieczytelne, rozpływające się, po minucie zaczęły nabierać wyrazistości. Pojawiło się drżenie arabskich smyczków. Raszid zamknął oczy i najpierw powoli, a po chwili coraz mocniej zaczął się kiwać w przód i w tył.

      – To niesamowite! – rzucił po kilku minutach, gdy tylko umilkły dźwięki. – Czwórka to Chant! To najlepszy utwór na tej płycie, chociaż wszystko jest świetne. Dziękuję, Safir! – Uśmiechnął się i przytulił opakowanie CD do piersi jak dziecko misia.

      – To prawda! Cała muzyka Zimmera do Helikoptera w ogniu jest niezwykła…

      – Dlaczego to cię tak bierze, Sajed? – odezwał się Raszid. – Mało mamy własnej muzyki?

      – Kiedyś to zrozumiesz, kuzynie. Widziałeś ten film?

      – Widziałem. Amerykańska propaganda…

      – To znaczy, że nie widziałeś! – przerwał mu ostro Sajed.

      – Obraz i muzyka w tym wypadku to jedno dzieło, ale każde może też żyć oddzielnie – wtrącił pojednawczo Karol, bo zanosiło się na kłótnię między kuzynami, a wiedział dobrze, co o tym filmie sądzi Sajed.

      – Zastanów się, Raszid, bo Safirowi nie muszę tego tłumaczyć, co by było, gdyby rangersi musieli walczyć w Sanie… albo nawet w Adenie.

Скачать книгу