Скачать книгу

Piszę go dla Sarah, mojej ulubionej redaktorki, tej, która kilka lat temu opublikowała mój głośny tekst o gigantach branży technologicznej. Sarah chce, żebym Mojej Okolicy. To rubryka dla ludzi, którzy po przeprowadzce do innej części Wielkiej Brytanii opisują swoje historie, konteksty miejsc, pejzaże i krajobrazy, co o nich myślą. Piszę o Camden.

      Pieniądze nie są powalające, ale dzisiaj rzadko kiedy są. Przynajmniej research jest ciekawy.

      W łóżku otwieram książkę o historii północnego Londynu, ale oczy same mi się zamykają. Obracam się w stronę białego jajowatego asystenta ustawionego na stoliku nocnym. HomeHelp.

      – Okej, HomeHelp.

      Jego malutkie, zabawkowe światło wiruje w odpowiedzi. Czuwa w oczekiwaniu na polecenie.

      – Ustaw budzik na ósmą piętnaście.

      – Okej, budzik zadzwoni o ósmej piętnaście.

      – Dziękuję. Mógłbyś zgasić światło?

      Sypialnię ogarnia ciemność. Wtulam się w poduszkę. Tabletka powoli zaczyna działać. Jednak kiedy prawie już śpię, dobiega mnie urywek subtelnej melodii. HomeHelp znowu się włączył. Odtwarza piosenkę. Nie prosiłam o to. Czemu to robi? Pierwsze nuty są tak ciche, że ich nie rozpoznaję. Ale potem robi się głośniej. I głośniej.

      Hoppípolla. HomeHelp gra Hoppípollę.

      Ze wszystkich piosenek wybrał właśnie tę. Obraz martwego młodego mężczyzny, jego wywrócone białka stają mi przed oczami. Podrywam się na łóżku. Tego na pewno sobie nie wyobrażam. Jamie, nie umieraj, nie umieraj jak mój tata.

      – Przestań! – żądam.

      Muzyka nie przestaje grać, jest coraz głośniejsza, napływa falami, ożywa, skomplikowana, chaotycznie piękna melodia, tak złowroga w moich uszach.

      – Okej, HomeHelp. Stop! Przestań, HomeHelp. Proszę, proszę, PRZESTAŃ!

      Muzyka się urywa. Rząd drobnych świateł asystenta wiruje, a potem gaśnie. Leżę w ciemności i przerażona gapię się w sufit. Co, u diabła, się ze mną dzieje?

      Rozdział 4

      Jo

      Rano, zgodnie z tym, co obiecałam swojej lepszej „ja”, wychodzę na siłownię, spędzam pół godziny na orbitreku, potem idę do spożywczego przy Parkway, gdzie kupuję chleb na zakwasie i gigantyczne, superzdrowe owocowe smoothie, na które mnie nie stać. Po kąpieli robię sobie tost z awokado i marmitem.

      Tłustą i chrupiącą skórkę popijam gorącą herbatą, pochylając się nad marmurowym kuchennym blatem Tabithy. Wykonuję kilka szybkich, nieco zdesperowanych telefonów do przyjaciół, najpierw do Fitza, potem do Gula, do mojej redaktorki, w zasadzie do kogo tylko mogę – po prostu muszę z kimś porozmawiać, poplotkować i przestać myśleć. Potrzebuję czegoś, o czym gada się przy automacie z kawą. I choć wszyscy moi znajomi są serdeczni i pełni energii, to i tak zbywają mnie, mówiąc, że zadzwonią do mnie później, po pracy, żeby normalnie porozmawiać.

      Reaguję nieco zbyt entuzjastycznie. Jestem niepokojąco optymistyczna, mimo że zimny deszcz zamarza na szybach. Pewnie, pogadamy potem! Miłego dnia!

      Innymi słowy, desperacko udaję. Oczywiście, nie przed nimi – przed sobą. Nic się nie wydarzyło, piosenka była snem poprzedzającym sen, to wszystko było tylko pijacką ułudą. Wszystko. Nie boję się asystentów. Nie zaczynam wątpić sama w siebie, nie wpadłam w serię wizji na temat gwałtownej śmierci, obrzydliwych ataków, konwulsyjnych drgawek i krwawych wymiotów umierającego Jamiego Trewina.

      Tak. Nie. D o ś ć.

      – Electra, czy możesz ustawić przypomnienie na osiemnastą?

      – O czym mam przypomnieć?

      – O dostawie z Tesco.

      Electra milknie na chwilę. Czekam z napięciem, aż zacznie opowiadać, jak bulgocząca krew zalewała jego koszulkę.

      – Dobrze – mówi Electra. – Przypomnienie ustawione na osiemnastą.

      I tyle. Nic złowieszczego. Żadnych szalonych piosenek, przez które przed oczami znowu stają mi krwawe wymioty, żadnej Hoppípolli. Nic z tych rzeczy. Łapię się na tym, że prawie chcę, by Electra powiedziała coś mrocznego i upewniła mnie, że sobie tego nie wyobrażam. Nie wyobrażam sobie. A jednak.

      Wyglądam za okno. Och…

      Samochodzik kuli się przy ścianie między pubem Edinboro Castle i szerokim przejazdem kolejowym, którego tory, wyłaniające się z tunelu, biegną w kierunku stacji Euston, St Pancras i King’s Cross. Paul pokazuje palcem coś, co tylko on może zobaczyć. Wskazuje i krzyczy. Później dam mu coś porządnego do jedzenia, wygląda na przeraźliwie zziębniętego.

      Nie chcę skończyć na ulicy jak on. Moje oszczędności są jednak tak skromne, że kto wie, co się wydarzy. Dlatego muszę harować, zarabiać i prosperować. Zdeterminowana i gotowa do ciężkiej pracy, nie wiem, który już raz, otwieram książkę o historii Camden.

      Nie mogę się skupić. Nieważne, jak bardzo próbuję, słowa zamazują się i rozjeżdżają. Mam mętlik w głowie.

      Zamiast dalej próbować, przestaję i przez długie minuty gapię się na tory, obserwując długie pociągi wijące się do Euston i z powrotem. Myślę o wszystkich ludziach, którzy przyjeżdżają i odjeżdżają, o milionach londyńczyków zmierzających do pracy i wracających na przedmieścia, stłoczonych razem. A jednak każda ściśnięta w tych wagonach osoba jest sama. W swoich najczarniejszych chwilach myślę o Londynie jako o bogatych emiratach samotności; dysponujemy ogromnymi rezerwami ludzkiej izolacji, melancholii i smutku, podobnie jak arabskie królestwo dysponuje gigantycznymi zasobami ropy. Nie trzeba kopać zbyt głęboko, by znaleźć ludzi szalonych, odseparowanych, skłonnych do samobójstwa, żyjących w cichej desperacji, powoli rozpadających się na kawałki. Oni wszyscy żyją wokół nas, pod powierzchnią naszego życia; są nami. Przypominam sobie smutną, skuloną kobietę z małymi dziećmi, którą widziałam wczoraj, gdy mijała nasz dom. Myślę o tym, jak nagle zniknęli w śniegu jak duchy.

      Dobra, dosyć; boję się sama siebie. Jestem Jo Ferguson. Towarzyska ekstrawertyczka, z którą można się pośmiać. To właśnie ja. Prawdopodobnie cierpię z powodu zimowej depresji, do tego martwię się pieniędzmi. To tylko zwykły stres, plus jakieś dziwne kręcące się światła na paru gadżetach. Nic więcej.

      Rozkładam książkę i robię wstępne notatki.

      Ziemia w Camden jest ciężka od gęstej, oblepiającej Londyn rzecznej gliny, wilgotna od bagien i mgły; przez długi czas trudno było na niej budować. Tereny, których unikali ówcześni deweloperzy, regularnie nawiedzane były przez bandytów, przez co rozległe budownictwo pojawiło się tu dość późno. Najstarszym budynkiem wspominanym w historycznych źródłach jest pub World’s End, znajdujący się dziś na skrzyżowaniu przy stacji metra; kiedyś znany był jako Mother Red Cap, a wcześniej – Mother Damnable. Zaznaczono go na mapach z późnego siedemnastego wieku, ale mógł zostać założony w średniowieczu lub jeszcze wcześniej…

      „Mother Damnable”? U Przeklętej Matrony? Niezbyt urokliwe, ale interesujące. W Camden nie budowano nic z powodu podmokłych gruntów? I to „nawiedzanie przez bandytów” kryjących się w ciemnej, malarycznej mgle? Całkiem niezły materiał, choć nieco upiorny. No i pub – bywałam w nim jako studentka, w drodze na koncerty w Dingwalls – który równie dobrze mógł mieć tysiąc lat. Niesamowite. Nie miałam pojęcia, że to miejsce, w którym rolnicy i chłopi w drodze do „Cittie of Lundun” mogli zatrzymywać się na ostatni przystanek, szukając schronienia przed rozbójnikami. I wiedźmami.

      To będzie dobry tekst. Uważnie zapisuję zdania. W mieszkaniu słychać tylko stukot klawiszy, jak u przykładnej dziennikarki.

      I

Скачать книгу