Скачать книгу

Piotrze. – Przeworska zignorowała Paulinę i wycelowała wzrok w coraz bardziej spłoszonego chłopaka. – To, że pan jest asystentem pani Weber, nie zwalnia pana z obowiązku zachowania określonych reguł wobec innych. To, co pan zrobił, jest działaniem na szkodę gazety…

      – Ja zaraz postaram się na ten temat napisać parę słów na portal – odezwała się Urszula, która zorientowała się chyba, że przesadziła, a sytuacja wymyka się spod kontroli.

      – Jeśli nadal będzie pan w ten sposób postępował – kontynuowała naczelna – to proszę raczej zapomnieć o umowie o pracę.

      – Chyba pani przesadza. – Paulina z trudem opanowywała rozsierdzenie.

      – A do pani mam prośbę. Proszę zająć się własnymi tematami i nie wchodzić w paradę koleżankom. Na miejscu pani Urszuli, biorąc pod uwagę pani temperament i zdecydowanie przerośnięte ego, zrobiłabym pani o wiele większą awanturę.

      Paulina zamarła. Dawno nie była tak wściekła, ale wiedziała oczywiście, że okazywanie złości jest bezcelowe i tylko sobie tym zaszkodzi.

      – To wszystko! – warknęła Przeworska i ostentacyjnie odwróciła się, dając tym znać, że audiencja zakończona.

      Rozdział 9

      Kopenhaga,

      czwartek 1 sierpnia

      Trwającą od kilku tygodni piękną pogodę z końcem lipca przerwały deszcze, które niczym ponura szara kurtyna oddzieliły miasto od słonecznych, letnich, jeszcze niedawno pogodnych dni. Przez wąskie uliczki Starego Miasta pod ścianami kolorowych kamieniczek przemykali okutani w płaszcze i kurtki przeciwdeszczowe mieszkańcy. Niezrażeni pogodą, schowani za drogimi okularami przeciwsłonecznymi, przechadzali się japońscy turyści, a restauratorzy i właściciele tawern przy kanale Nyhavn z tęsknotą spoglądali w niebo, usiłując wypatrzyć jakieś dziury i pęknięcia w szarym marmurowym sklepieniu chmur, które kilka dni temu skamieniały nad Kopenhagą.

      W samym centrum Starego Miasta, przy obleganym przez turystów pasażu Strøget, zaraz za skrzyżowaniem z Klosterstræde, stoi niepozorna osiemnastowieczna kamienica z umieszczonym centralnie prostym portalem z piaskowca. Wejście, przez ogromną taflę jednolitego szkła, prowadzi do ekskluzywnego salonu modnej szwedzkiej marki odzieżowej. Po prawej stronie fasady zaś znajduje się brama, którą wchodzi się na wyłożone brukiem podwórze kamienicy. Jedna ze ścian bramy ma oczyszczone i odsłonięte stare cegły, wieczorami krwiście czerwieniące się w świetle lamp.

      Około godziny szesnastej, gdy z biur i urzędów zaczęli wysypywać się na ulice tubylcy, by z irytacją wmieszać się w tłum spacerujących turystów, w bramie pojawił się wysoki ciemnowłosy mężczyzna. Stukot jego kroków przez chwilę odbijał się echem pod sklepieniem przejazdu, by utonąć w końcu w gwarze i hałasie panującym na pasażu.

      Naprzeciwko kamienicy, oddzielony kutym, żelaznym ogrodzeniem i szpalerem wysokich, starych drzew, stał kościół Świętego Ducha. Wzdłuż ogrodzenia rzędem rozstawione były ławki, na których, mimo niezachęcającej aury, siedziało sporo pogrążonych w rozmowie osób. Nieco dalej przycupnął pawilon z wegańskim jedzeniem.

      Mężczyzna zatrzymał się chwilę w cieniu bramy i czujnie rozejrzał dookoła. Uspokojony sięgnął do kieszeni krótkiej bluzy i wyciągnął ciemne przeciwsłoneczne okulary. Włożył je, naciągnął na głowę kaptur i dopiero wtedy wmieszał się w spacerujący po Strøget tłum.

      Wsunął ręce w kieszenie bluzy. Starał się trzymać prawej strony ulicy. Nie podnosząc głowy, ruszył w kierunku Kongens Nytorv, Królewskiego Nowego Targu, największego placu w Kopenhadze, na którego środku stał konny pomnik króla Christiana V. Co roku w czerwcu studenci urządzali tutaj wielką balangę z okazji zakończenia kolejnego semestru.

      Mężczyzna nauczony doświadczeniem nie rozglądał się, nie reagował na żadne dźwięki ani głośniejsze rozmowy, żeby przez przypadek nie wpaść na kogoś, kto go rozpozna. Chciał tylko niezauważony przemknąć przez Stare Miasto i znaleźć się w domu kilka przecznic dalej.

      Sierpień dopiero się zaczął, ale on miał już przykre uczucie kończącego się lata. Może dlatego, że już pod koniec miesiąca musiał się stawić w Varde, małej mieścinie w zachodniej Danii nad samym Morzem Północnym, dziurze, gdzie chyba zawsze padał deszcz. Gdy dwa lata temu podjął w końcu decyzję, żeby pójść w ślady ojca i dziadka i wstąpić do szkoły podoficerskiej, miał nadzieję, że to jednak będzie wyglądało trochę inaczej.

      Po roku musztry, zajęć na placu w strugach deszczu, nauki w smętnych salkach, w których wisiały ponure portrety znamienitych absolwentów, bieganiu po okolicznych mokradłach i poligonach, gdzie wciąż padał ten cholerny, pieprzony deszcz, po tym wszystkim, jeżeli czegoś w swoim życiu był pewien, to tego, że nie ma ochoty spędzić tam nawet tygodnia dłużej.

      Wakacje to był błogosławiony czas powrotu do Kopenhagi, do pracy, którą znalazł poprzedniego lata i która, jak na razie, go bawiła. W mieście był szczęśliwy. Jak każdy młody człowiek. Rodzice mieszkali kilkadziesiąt kilometrów na północ od stolicy, w niewielkim miasteczku nad samą cieśniną. W wielkim białym domu z basenem. Ojciec prowadził rozmaite interesy. Oprócz tego miał kilkanaście mieszkań w Kopenhadze, które były lokatą kapitału i przynosiły dochód z wynajmu. I właśnie w jednym z nich mieszkał, gdy wracał na wakacje z tego koszmarnego zadupia w Varde.

      Już sobie wyobrażał tę scenę, jak informuje rodziców, że chce rzucić szkołę. To surowe spojrzenie ojca, ciężkie westchnienie matki, chociaż ona akurat pewnie prędzej go zrozumie. Ojciec od razu wyjedzie z tym, że na synu spoczywają obowiązki, że nie może lekceważyć rodziny. Ojciec już i tak prawie dostał udaru, gdy w poprzednie wakacje przyprowadził do domu nową dziewczynę, a w dodatku radośnie oznajmił, że znalazł pracę w nowym modnym portalu.

      Pracę po dwóch tygodniach zmienił, a dziewczyny ostatecznie się pozbył, tak jak i poprzedniej. Ojciec tradycyjnie miał rację. Dziewczyna zaczęła go osaczać, tak to odczuwał. Nie mógł już jej znieść, gdy zaczęła coraz częściej mówić o przyszłości. Jak mógł myśleć o wspólnej przyszłości, kiedy sam swojej własnej nie był pewien?

      Ale w jego rodzinie wszystko da się zatuszować, podkolorować, wyhaftować na twarzach ujmujące uśmiechy dla postronnych. I dla tych wciąż zaglądających w jego życie.

      Dość tego!

      Miał tyle mroku do ukrycia, tyle pochmurnych myśli i złych rzeczy, których się czasem dopuszczał. Chciał z tym wreszcie zostać sam. Bez nieustannej kontroli, bez ciągłych pytań.

      Oczywiście bał się, że jak tylko oznajmi, że rzuca szkołę, to ojciec go wyrzuci z mieszkania, dużego wygodnego poddasza w wielkim, modernistycznym bloku z czerwonej cegły, ulokowanym tuż obok zamku Rosenborg

      Sztuka, kultura, muzyka. To było właśnie coś, do czego go znacznie bardziej ciągnęło. Ale jak tu powiedzieć ojcu, że ma dość munduru i uświęconej rodzinną tradycją wojskowej służby w szkole podoficerów?

      Musiałby zrezygnować z wygody, z luksusowego loftu, w którym urządzał imprezki dla przyjaciół i znajomych z pracy, i poszukać samemu czegoś tańszego. Dużo tańszego.

      A najgorsze, że wcale nie byłby mniej kontrolowany.

      Nawet to mieszkanie ojciec wybrał tak, żeby było niedaleko domu stryja. Zawsze mieli go na oku. Gdziekolwiek poszedł, cokolwiek zrobił, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wciąż obserwują go czyjeś oczy, które lustrują, jak się zachowuje, czy ma stosowny strój, czy jest odpowiednio grzeczny i uprzejmy. A co jeśli tak naprawdę wcale nie jest ani grzeczny, ani uprzejmy? A co jeśli w rzeczywistości chciałby wykrzywić się z wściekłością, rzucić czymś albo wyrżnąć kogoś w pysk?

      Na jednej z ostatnich rodzinnych imprez obserwował

Скачать книгу