Скачать книгу

do tej pory obaj do siebie wrzeszczeli, nakręceni przez adrenalinę. Teraz normalny ton głosu niemal zbijał z tropu.

      – To nie ma znaczenia – odparł. – Nie musisz jechać. Żaden z was nie musi jechać. Zrozumiem, jeśli zechcecie zawrócić. To mój syn.

      – Może – odparł Peaches. – Ale nasz Szczep. A przynajmniej był. – Odpalił swoje BSA z kopyta i gorący silnik natychmiast ożył. – Jadę z tobą, kapitanie.

      Lemmy tylko skinął głową i wskazał drogę.

      Vince ruszył pierwszy.

      BYŁO BLIŻEJ, NIŻ MU SIĘ ZDAWAŁO, jedenaście kilometrów, a nie piętnaście. Na pustej szosie nie minęli żadnych samochodów ani ciężarówek. Może ruch zanikł z powodu robót drogowych. Co jakiś czas Vince zerkał w lewo. Przez chwilę widział czerwony kłąb piachu – w cieniu aerodynamicznym cysterna wlokła za sobą pół pustyni. Potem stracił z oczu nawet kurzawę; droga do Cumby znikła za wzgórzami o zwietrzałych kredowych zboczach.

      Little Boy kołysał się na pasku. Nadliczbowe wyposażenie armii. „Czy ten stary sukinsyn zadziała?”, spytał Lemmy’ego Vince, a teraz zdał sobie sprawę, że mógł tak samo zapytać o siebie. Ile czasu minęło, odkąd ostatnio przechodził taką próbę? Pędząc na pełnym gazie? Kiedy cały świat sprowadza się do prostego wyboru: żyć z rozmachem albo umierać ze śmiechem. I jak to się stało, że jego własny syn, który wyglądał tak odjazdowo w swojej nowej skórze i lustrzanych okularach, nie dostrzegał tego elementarnego równania?

      Żyj z rozmachem albo umieraj ze śmiechem, ale nie waż się, kurwa, uciekać. Nie waż się uciekać.

      Może Little Boy spełni swoją rolę, a może nie, ale przynajmniej Vince wykona swój ruch i na tę myśl aż kręciło mu się w głowie. Jeśli facet siedział w kabinie zapięty na ostatni guzik, to sprawa i tak jest przegrana. Ale pod barem miał otwarte okno, jego ręka wisiała na zewnątrz. I czy nie machał im potem przez opuszczoną szybę, żeby go wyprzedzali? Oczywiście, że tak.

      Jedenaście kilometrów. Mniej więcej pięć minut. Szmat czasu dla ojca na wspominanie syna. Tego, że nauczył go zmieniać olej, ale nie nauczył, jak zakładać przynętę na haczyk; pokazał, jak regulować przerwę w świecy zapłonowej, ale nie jak odróżniać monety z mennicy w Denver i San Francisco. Czas na przemyślenie, jak Race dał się wkręcić w ten głupi interes z metamfetaminą i jak Vince wszedł w niego za nim, chociaż wiedział, że to głupota, lecz zarazem uważał, że powinien coś chłopakowi wynagrodzić. Tyle że minął już czas na naprawianie błędów. Kiedy pędził sto czterdzieści na godzinę, pochylając się jak najniżej, aby zmniejszyć opór powietrza, wpadła mu do głowy okropna myśl, myśl, przed którą aż się skulił, lecz zarazem nie mógł jej wyprzeć – że może dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby Maskarowi udało się dogonić jego syna. Tej myśli nie zrodził obraz Race’a wznoszącego szpadel nad głowę, aby w nieposkromionej wściekłości za stracone pieniądze wbić go w głowę bezbronnego mężczyzny, chociaż to było wystarczająco złe. Zrodziło ją coś więcej. Ten nieruchomy, pusty wyraz na jego twarzy, zanim skręcił z szosy w niewłaściwą drogę, w kierunku Cumby. Przez całą drogę w kanionie Vince nie potrafił się powstrzymać, żeby co chwila nie oglądać się na innych członków Szczepu, kiedy cysterna taranowała jednego po drugim, a pozostali walczyli o życie. Tymczasem Race wyglądał, jakby nie był w stanie odwrócić tej swojej zesztywniałej szyi. Nie interesowało go nic, co się działo za jego plecami. I może zawsze tak było.

      Za plecami Vince’a rozległ się okrzyk, który usłyszał mimo wiatru ryczącego w uszach i miarowego buczenia silnika vulcana:

      – Jaaa pier… KURWA MAĆ!

      Spojrzał w lusterko i zobaczył, że Peaches zostaje w tyle. Spomiędzy jego pałąkowatych nóg buchał dym, a na asfalcie lśnił wachlarz oleju, rozszerzający się, w miarę jak motocykl zwalniał. Musiała strzelić uszczelka pod głowicą, aż dziw, że dopiero teraz.

      Peaches machnął ręką, żeby jechali dalej. Co nie znaczy, że Vince by się zatrzymał. Ponieważ w pewnym sensie pytanie, czy Race zasługuje jeszcze na odkupienie, było nieistotne. Vince też nie zasługiwał. Żaden z nich. Przypomniał mu się pewien gliniarz z Arizony, który kazał im się zatrzymać i powiedział:

      – No proszę, kogo to asfalt wyrzygał.

      I w istocie tym właśnie byli: rzygowinami na drodze. Ale na szosie leżeli rozjechani jego kumple; poza nimi nie miał nic na tym świecie, co przedstawiałoby jakąś wartość. W pewnym sensie byli jego braćmi, tak jak Race jego synem, a nie można rozjechać czyjejś rodziny i uważać, że się ujdzie z życiem. Nie możesz zostawić za sobą jatki i wierzyć, że odjedziesz w siną dal. Jeśli MASKAR o tym nie wiedział, to się dowie.

      Wkrótce.

      LEMMY NIE MÓGŁ DOTRZYMAĆ kroku Tojo Mojo el Rojo. Zostawał coraz bardziej w tyle. I dobrze. Vince był zadowolony, że kumpel ubezpiecza mu tyły.

      Zobaczył przed sobą znak informujący o skrzyżowaniu z drogą biegnącą z lewej. Droga wyjazdowa z Cumby. Ubita ziemia, tak jak Vince się obawiał. Zwolnił, zatrzymał się, po czym zgasił silnik.

      Podjechał do niego Lemmy. W tym miejscu trasy nie ograniczały żadne barierki, skrzyżowanie szóstki z drogą do Cumby leżało na poziomie pustyni, chociaż kawałek dalej szosa znowu pięła się pod górę i z równiny zalewowej zamieniała się w korytarz do przepędu bydła.

      – Teraz czekamy – rzucił Lemmy, również gasząc motor.

      Vince skinął głową. Żałował, że rzucił palenie i nie ma papierosów. Powtarzał sobie, że nie ma wpływu na to, czy Race trzyma się nadal na maszynie i ucieka, czy nie. Co było prawdą, ale nie pomogło.

      – Może znajdzie w Cumbie jakiś skręt – powiedział Lemmy. – Wąską uliczkę czy coś w tym rodzaju, gdzie ciężarówka nie wjedzie.

      – Nie wierzę. Cumba to dziura, stacja benzynowa i kilka domów, wszystko na jednym cholernym zboczu wzgórza. To zła droga, przynajmniej dla Race’a. Nie ma ucieczki.

      Nawet nie próbował opowiadać Lemmy’emu o zastygłym, martwym wyrazie twarzy syna, świadczącym, że chłopak nie widzi wokół siebie niczego poza kawałkiem drogi przed kołami motocykla. Cumba będzie dla niego tylko rozmazanym obrazem, który mu przemknie przed oczami. Zauważy go dopiero, kiedy wyjedzie z miasta.

      – Może… – zaczął Lemmy, ale Vince podniósł dłoń, żeby go uciszyć.

      Obaj podnieśli głowy i obrócili je w lewo.

      Najpierw usłyszeli ciężarówkę i Vince’owi ścisnęło się serce, dopiero po chwili uchwycił tonący w ryku osiemnastokołowca drugi silnik. Tak, to było wyraźne dudnienie harleya pracującego na pełnych obrotach.

      – Udało mu się! – wrzasnął Lemmy i uniósł dłoń, żeby przybić przyjacielowi piątkę.

      Ale Vince nie poruszył ręką. To by przyniosło pecha. Race musi jeszcze wrócić na szóstkę. Jeśli padnie, to właśnie tam.

      Minęła minuta. Odgłos silników przybierał na sile. Kolejna minuta i obaj mężczyźni zobaczyli chmurę piachu unoszącą się nad najbliższymi wzgórzami i błysk słońca w chromowanych powierzchniach. Tylko przez ułamek sekundy mignął im Race pochylony nisko nad kierownicą, z długimi włosami rozwianymi za nim na wietrze, potem znowu zniknął. Chwilę później – to musiała być dosłownie chwila – w tej samej szczelinie między wzniesieniami przemknęła ciężarówka z kominami plującymi dymem. Napis MASKAR zniknął pod grubą warstwą brudu.

      Vince wcisnął stacyjkę i vulcan obudził się z rykiem silnika. Dodał gazu, maszyna zadrżała.

      – Powodzenia, kapitanie – powiedział Lemmy.

      Vince otworzył usta, żeby odpowiedzieć, lecz

Скачать книгу