Скачать книгу

g_5a0c9465dfe9db5091r8454aa6076dfc2588.jpg"/>

      Projekt i ilustracja na okładce: Tomasz Majewski

      Redakcja: Arkadiusz Nakoniecznik

      Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

      Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

      Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa), Katarzyna Szajowska

      © by Andrzej Ziemiański

      © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2020

      ISBN 978-83-287-1357-4

      Wydawnictwo Akurat

      Wydanie I

      Warszawa 2020

      Pomieszczenie było idealnie wytłumione. Nie stanowiło co prawda części laboratoriów, ale jakiś projektant stwierdził, że taniej będzie wygłuszyć cały budynek niż każdą salę osobno. I dlatego Meyer musiał pracować w pokoju, gdzie słyszało się każdy oddech, bicie własnego serca, a nawet, jeśli ktoś odpowiednio się skupił, odgłos mrugających powiek. Szelest ubrania stawał się hałasem trudnym do wytrzymania, a dźwięki, które dochodziły z wnętrza głowy, jeśli miało się choćby lekki katar, potrafiły przyprawić o szaleństwo. Meyer nie miał pojęcia, jak radzili sobie z tym naukowcy pracujący obok, za grubą ścianą. No ale oni byli przynajmniej czymś zajęci, a on… On pracował jako ochroniarz, żeby nie użyć słowa „cieć”. Otwierał i zamykał drzwi prowadzące do laboratorium, kontrolował wchodzących. I tyle mniej więcej. Nie wolno mu było używać żadnych elektronicznych gadżetów, za to mógł czytać książki. Ale żeby przez cały dzień? Zwłaszcza biorąc pod uwagę szelest kartek, ogłuszający jak grzmot startującego odrzutowca.

      Na szczęście wszystkie otaczające go urządzenia elektroniczne miały wyłączone sygnały dźwiękowe. O tym, że zbliża się następna grupa, poinformowały go jedynie błyskające światełka.

      Podniósł się i otworzył drzwi. Pięcioro gości: trzech mężczyzn i dwie kobiety. Przeprowadzenie ich przez bramkę bezpieczeństwa zajmie ponad godzinę. I bardzo dobrze. Przynajmniej coś się będzie działo.

      – Proszę państwa, proszę zostawić tutaj wszystkie przedmioty, które macie ze sobą. – Rozdał im plastikowe tacki. – Potem proszę przejść za zasłonę, gdzie należy zdjąć ubrania. Na wieszakach czekają przygotowane jednorazowe stroje antybakteryjne.

      – Czy w laboratorium też będzie tak upiornie cicho? – zapytała siwowłosa, z pewnością ponadsześćdziesięcioletnia kobieta.

      Z trudem powstrzymał uśmiech.

      – Tam będzie trochę gorzej. Odgłos pracującego UNISAC-a sprawia, że wiele osób traci orientację.

      – To znaczy?

      – Następuje deprywacja sensoryczna. – Recytował to, co wyczytał w instrukcji i wykuł na pamięć, bez większego jednak zrozumienia. – Proszę się nie martwić. Przed wejściem rozdam wszystkim papierowe torebki.

      – Przepraszam, ale na co nam papierowe torebki?

      – Na wymioty, koleżanko – odezwała się druga, dużo młodsza kobieta. – Żebyśmy przypadkiem nie zapaskudziły im laboratorium.

      Ta przynajmniej była młoda i sympatyczna. Na oko miała nie więcej niż czterdzieści lat.

      – Zapraszam kolejno za zasłonę.

      Wskazał im kierunek.

      Zasłona miała wyłącznie znaczenie psychologiczne. Wszystko i tak było rejestrowane, a on w każdej chwili mógł włączyć podgląd na ekranie monitora. Nigdy jednak tego nie robił, a to z dwóch powodów. Po pierwsze: kobiety, które zapraszano do laboratorium, były naukowcami z dużym, wieloletnim dorobkiem, rzadko więc zdarzały się młode i atrakcyjne. Po drugie: i tak wszystkich oglądał na skanerze. Nagich, a nawet więcej: widział również wnętrza ich ciał.

      – Proszę o podejście pierwszą osobę, która jest gotowa.

      Na szczęście nie musiał zawracać sobie głowy dokumentami. Wcześniej ktoś inny zajął się sprawdzeniem gości, zweryfikował ich uprawnienia, sprawdził zgody i rekomendacje. Jeszcze ktoś inny odwalił całą robotę administracyjną, wypełniając puste pola ekranowych formularzy. On tylko otwierał drzwi i wpuszczał do środka. Cieć, po prostu cieć, i tyle. Nic więcej. Wszystkie poważne zadania wykonywały maszyny.

      Pięć osób oznaczało godzinę, może nawet godzinę z hakiem. I bardzo dobrze. Przynajmniej jakieś urozmaicenie. Godzina mniej do końca szychty. No i perspektywa, że będzie musiał ich jeszcze wypuścić, choć to akurat trwało znacznie krócej.

      Meyer powrócił do lektury przerwanej pojawieniem się gości. Nie chciało mu się nawet kląć. Książki są nudne! Dlaczego nie mógł mieć tutaj choćby najprostszej gry? A tak musiał z mozołem przedzierać się przez sążniste opisy tego wszystkiego, co na filmie można ogarnąć jednym rzutem oka.

      Światełka na pulpicie zamigotały. Meyer odwrócił się na obrotowym krześle i spojrzał na monitor pokazujący obraz z wnętrza laboratorium. Cały ekran zajmowała twarz młodszej kobiety. Sądząc po minie, sprawa nie cierpiała zwłoki. Szybko wcisnął przycisk otwierający drzwi laboratorium.

      – Co się stało?

      Uśmiechnęła się z zażenowaniem.

      – Przeliczyłam się z siłami.

      – Przydała się papierowa torebka?

      – Nie, to astma. Oczywiście zostawiłam lekarstwo w torebce. I oczywiście, jak tylko weszłam do środka, poczułam duszność.

      – Zdarza się. Ale nie będzie pani mogła tam wrócić z aplikatorem.

      – Tak, oczywiście. – Kobieta ukryła się za zasłoną, ale chyba stanęła na palcach, żeby wystawić głowę i utrzymywać kontakt wzrokowy. – Nie uwierzy mi pan, ale jak tylko wyszłam, od razu poczułam się lepiej.

      Tym razem on się uśmiechnął.

      – Ależ oczywiście, że uwierzę. Wielokrotnie widziałem takie objawy. Tam… – Wskazał kciukiem ścianę za swoimi plecami. – Tam naprawdę trudno wytrzymać.

      – Więc pewnie myśli pan, że uciekłam z tchórzostwa? Że tylko symuluję atak astmy?

      Oboje się roześmiali. Pewnie, że tak myślał. W tak doskonale wytłumionym pomieszczeniu usłyszałby najmniejszy charkot czy poświstywanie w jej płucach. Prostolinijnie przyznając się do oszustwa, pokazała, że ma do siebie dystans i że nie zadziera nosa. Dawno nie spotkał tak sympatycznej osoby. I dawno nie czuł się tak dobrze w towarzystwie kogoś, kogo dopiero co poznał.

      – Podać pani torebkę?

      – Dziękuję, nie trzeba. Mam do pana prośbę: proszę nikomu nie zdradzać, że od razu po wyjściu nie wzięłam lekarstwa. Skoro już ustaliliśmy, że jestem koszmarnym tchórzem, to niech to przynajmniej pozostanie między nami.

      – Nie jest pani tchórzem. Ja też tu nie mogę wytrzymać, a przecież nie słyszę tego koszmarnego dźwięku z laboratorium.

      Machnęła ręką.

      – Gdzie mogę zaczekać na resztę? Byle bez tej upiornej ciszy…

      – Bez ciszy? No to chyba musi pani wyjść na parking.

      Dygnęła jak aktorka w jakimś starym filmie, którego akcja działa się na królewskim dworze. Zaskoczony zerwał się z krzesła i ukłonił tak głęboko, że mało nie wyrżnął czołem o pulpit. Kobieta parsknęła śmiechem, szybko zasłoniła usta dłonią, odwróciła się i wyszła.

      Co za sympatyczna laska! Dawno nie spotkał kogoś takiego. No proszę! Okazuje się jednak, że zdarzają się nienadęci naukowcy, którym dyplomy i osiągnięcia nie przewracają w głowie.

      Meyer westchnął cicho i na powrót zagłębił się w lekturze. A w książce główna bohaterka, prawniczka wplątana w kryminalną aferę, wysiadła z samochodu, wspięła się po schodkach do drzwi swojej willi, przekręciła klucz w zamku, nacisnęła klamkę, weszła do hallu, ruszyła w stronę schodów… Boże, na filmie wystarczyłyby dwa migawkowe ujęcia, żeby pokazać to wszystko! A do tego jeszcze jej przemyślenia! Serio, na filmie trwałoby to dziesięć razy krócej.

      Odłożył książkę, bo otworzyły się drzwi

Скачать книгу