Скачать книгу

poczekał. Zwłaszcza że nie widzę na miejscu prokuratora…

      – Arletka pewnie nie zdążyła się jeszcze umalować – zadrwił Zimny.

      – Sprawę przydzielono Winnickiej?

      – Podobno.

      Arleta Winnicka była atrakcyjną czterdziestoletnią prokurator o opinii pitbulla w spódnicy. W środowisku niezbyt lubiana, ale za to zabójczo skuteczna. I wyjątkowo bezwzględna. Pracy podporządkowała całe swoje życie, na czym cierpiała jej sfera prywatna, choć sama twierdziła, że życie singielki jej odpowiada i nie zamieniłaby go nigdy na nudne wieczory w towarzystwie jakiegoś troglodyty. W młodości potrafiła wsadzać za kratki za najmniejsze przewinienia, ale gdy z czasem zaczęła zajmować się grubszymi sprawami, jej nieustępliwość i upór pozwalały wierzyć, że oskarżony dostanie to, na co zasłużył.

      Czarnecki rzucił okiem na biegnącą poniżej wzniesienia leśną drogę, w nadziei że może właśnie pojawi się znany w mieście czarny grand cherokee Winnickiej. Nie dostrzegł niczego, co mogłoby sugerować, że wkrótce dotrze na miejsce.

      – Nie będziemy czekać na panią Arletę – oznajmił Czarnecki i na wszelki wypadek wyjął z kieszeni chusteczkę.

      – Na pocieszenie powiem, że trup nie śmierdzi – rzekła Borucka. – I starajcie się chodzić po wydeptanych przez moich ludzi ścieżkach. Tu wciąż jest masa materiału do zebrania.

      Czarnecki westchnął. Nie znosił tej części obowiązków i choć cieszył się opinią twardego i skutecznego gliniarza, oględziny zwłok zawsze przyprawiały go o mdłości. Mimo to posłusznie ruszył za Borucką. Starał się kroczyć po śladach, tak jak go o to prosiła. Jej ludzie krzątali się na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych. Brodząc po kolana w śniegu, stawiali wielkie kroki, przez co w swoich białych strojach ochronnych przypominali bociany poszukujące jakiegoś smacznego kąska. Inni, pochyleni bądź na kolanach, badali każdy centymetr terenu. Nad nimi, wysoko na ośnieżonych gałęziach, siedziały ptaki, które czekały, żeby wrócić do ucztowania. Od czasu do czasu jakiś kruk decydował się sfrunąć, aby spróbować szczęścia i wyrwać kawałek padliny, ale natychmiast był odganiany i jak niepyszny wracał do pobratymców.

      Inspektor uważnie obserwował okolicę, próbując wczuć się w atmosferę miejsca. Wiedział, że to nie były wilki. Nawet jeśli do spółki z ptactwem ostatecznie dokończyły dzieła, to na pewno nie odpowiadały za śmierć tej niewinnej kobiety. Bo co zakonnica robiłaby w takim miejscu? W lesie, z dala od miasta, w pobliżu śmietniska? Ktoś musiał ją tu przyciągnąć. Albo zwabić.

      A może pomagała bezdomnym? Może…

      Z zamyślenia wyrwał Czarneckiego niespodziewany huk, który rozległ się w oddali. Jedna z ciężarówek na szczycie wysokiej hałdy śmieci pozbyła się zawartości, a echo wysypującego się gruzu przemknęło lasem i przestraszyło siedzące na gałęziach ptaki, które zerwały się do lotu. Nagły zryw sprawił, że wzruszony biały puch opadł z gałęzi wprost na głowę inspektora i jego towarzyszy. Krakanie zagłuszyło odgłosy trzaskających migawek aparatów, pod jego nogą chrupnęła jedna z tysięcy gałązek.

      Wtedy bajkowy krajobraz został przełamany pierwszą plamą czerwieni. Czarnecki ominął ją, ale kolejne zaczęły pojawiać się na śniegu jak grzyby po deszczu. Jedne niewielkie, zaledwie prześwitujące pod świeżą warstwą białego puchu, inne duże, świeże, z fragmentami porwanego materiału i ludzkiej tkanki. W końcu oczom całej trójki ukazały się ludzkie szczątki.

      – Jasna cholera – zaklął pod nosem Zimny.

      Zmrożone zwłoki wciąż częściowo pokrywał biały puch. Nie cuchnęły, mimo to Czarnecki odruchowo przyłożył chusteczkę do nosa. Kobieta leżała na plecach, a spod rozdartego habitu wylewały się resztki rozwleczonych i poszarpanych wnętrzności. Głowa – pozbawiona oczu, warg, nosa i większości skóry na twarzy – była nienaturalnie wykręcona i zdawała się niemal oddzielona od korpusu. Brak lewej ręki na wysokości łokcia z łatwością pozwalał połączyć puzzle w jedną całość. Wszystko tonęło w morzu czerwieni skrajnie kontrastującej z wszechobecnym śniegiem.

      – Ktoś zadzwonił po patomorfologa? – zapytała Borucka, przerywając ciszę.

      – Tak. Zaraz powinien się zjawić – odparł Zimny.

      – To dobrze, to dobrze… – Borucka znów wbiła spojrzenie w ekran lustrzanki, tylko od czasu do czasu zerkała na zwłoki.

      – A ktoś zaglądał pod habit? – spytał Czarnecki, wykrzywiając usta w paskudnym grymasie.

      – Materiał przymarzł do ciała, ale przyjrzałam się w miarę możliwości. Z szerzej zakrojonymi pracami na ciele ofiary wolę poczekać – odparła Borucka. – Zanim zrobię swoje, wolałabym, aby Robert zobaczył i zbadał zwłoki w nietkniętym stanie.

      – Jakieś ślady gwałtu?

      – To jednak nie te wilki?

      – Chyba nie myślisz poważnie, że to ich robota…

      – Cóż… w takim razie to chyba pytanie nie do mnie. – Borucka obrzuciła spojrzeniem okolicę krocza ofiary i uniosła brew. – Nie chcę wychodzić przed szereg, ale na pierwszy rzut oka raczej nie. Tamte okolice w porównaniu z resztą ciała są chyba w najlepszym stanie.

      – Jakieś niespodzianki?

      – Na razie chyba nie. No może prócz tego, że nie możemy znaleźć tej zagubionej ręki.

      – Mnie coś świta, jeśli o to chodzi. – Zimny podrapał się po czerwonym od mrozu nosie.

      – Czy ja o czymś nie wiem? – Borucka podniosła wzrok na podinspektora.

      – Grzegorz chciał powiedzieć, że być może dysponujemy ręką ofiary – włączył się do rozmowy Czarnecki. – Wczoraj rano ktoś zgłosił się na komendę z workiem na śmieci, w którym znajdowało się obgryzione do kości przedramię.

      – No to chyba mogę skreślić ten punkt z naszych poszukiwań…

      – Niczego nie skreślaj, proszę. I powiedz ludziom, żeby przeorali teren w promieniu kilometra. Jeśli zajdzie taka potrzeba, to niech odgrzebują świeżo nawiany śnieg i szukają. Choć bardzo bym tego chciał, to czuję, że wilki będą naszym najmniejszym zmartwieniem.

      – Chcesz oficjalnie przejąć sprawę? – zapytała Borucka.

      – Jeszcze nie. Poczekam na opinię Roberta i…

      – O wilku mowa – rzucił Zimny.

      – To on? – zapytała zdumiona Borucka.

      – Też bym go nie poznał.

      Czarnecki obrócił się i dostrzegł, jak doktor Robert Krzywicki szybkim tempem pokonuje dzielący ich dystans. Dwukrotnie omal się nie poślizgnął, mimo to nie zwolnił ani na chwilę.

      – Cześć wszystkim. Słyszałem, że macie tu dla mnie prawdziwe dzieło sztuki – rzucił zdyszany.

      – Ty nigdy nie spoważniejesz…

      – Tak to jest, jak większość czasu spędzasz w towarzystwie truposzy. – Krzywicki uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni lateksowe rękawiczki. – Co myślisz, Anka? – zagaił, eksponując podbródek.

      – Lepiej.

      – Tylko tyle?

      – A nie wystarczy? Wiesz, że nie jesteś w moim typie. – Puściła do niego oko.

      – Nie znasz się. Dojrzali mężczyźni są teraz na topie – skontrował szelmowskim tonem. – A teraz pokażcie

Скачать книгу