Скачать книгу

jeszcze sporo przed dwunastą, więc machnął ręką na ssanie w żołądku i ruszył do Zygmuntowskiej. Chciał tam złapać dorożkę i pojechać na drugą stronę Wisły, ale i z tego musiał zrezygnować. Most Kierbedzia był zamknięty dla ruchu drogowego, mogli przejść jedynie piesi. W połowie mostu wyjaśniła się przyczyna zamieszania: w kratownicę przęsła uderzyła bomba i teraz wrzała tam wytężona praca. Na ulicy leżały metalowe belki, na jednym z chodników zwinięte druty trakcji tramwajowej, a wysoko na rusztowaniach spawacze błyskali mieszanką acetylenowo-tlenową. Karolowi przeszło przez myśl, że może zniszczenia wojenne zmuszą do odbudowy mostu w oryginalnym kształcie, z eleganckimi, prostymi kratownicami. Nie chodziło o to, że ten odbudowany w 1916 roku był po prostu pokraczny, tylko o to, że widok z Pragi na most był jego pierwszym świadomym wspomnieniem z dzieciństwa. Chciał więc zobaczyć go w kształcie, jaki miał, zanim został zniszczony przez Rosjan w 1915 roku.

      Spacer do miłych nie należał. Druga połowa września była po prostu chłodna, a wzdłuż Wisły wiał silny wiatr. Na szczęście pokonanie mostu nie trwało długo, poza tym nie padało, a droga w górę Nowym Zjazdem była już osłonięta budynkami Mariensztatu. Na placu, przy kolumnie Karol skręcił w lewo, podziwiając oblepione plastrami okna Zamku. Gdy czternastego września pocisk niemiecki zamiast w most trafił w dawną siedzibę królów, Karol załatwiał formalności z Julienem Bryantem, który zdołał złapać na kliszy tę niemiecką wpadkę propagandową. Teraz Krakowskie było, jak zwykle, ludne, choć nieco poobijane bombami czy też pociskami artyleryjskimi. Widział nawet kamienice pozbawione dachów, okien i balkonów… Krupski miał nadzieję, że takie dramatyczne przygody nie spotkają ani jego, ani sąsiadów. Mieszkał w dość nowoczesnym domu, z betonowymi stropami. Jego dozorca, były saper, twierdził, że niemieckich pocisków artyleryjskich raczej nie ma się co obawiać, a i większość niemieckich bomb nie powinna zrobić krzywdy budynkowi. Dokładniej przepytany, sprecyzował swoją opinię: „pocisk artyleryjski to najwyżej wysadzi w powietrze jeden pokój, a pojedyncza bomba zdemoluje jedno mieszkanie. No, chyba że będą zrzucać półtonówki, jeśli takie mają”. Sąsiedzi nie czuli się uspokojeni.

      Tuż przy kościele Świętego Krzyża był pierwszy cel wędrówki Krupskiego – Komenda Stołeczna Policji Państwowej. Wszedł, rozejrzał się, pożałował, że nie jest w mundurze, zapytał dyżurnego przodownika o aspiranta Chwedorczuka. Policjant poprosił o podanie nazwiska, następnie podniósł słuchawkę i wybrał któryś z wewnętrznych numerów. Powiedział tylko, że „Pan Karol Krupski, syn Józefa, chce się spotkać z panem Chwedorczukiem”, i odłożył słuchawkę. Po dłuższej chwili, gdy już zaczynał wątpić w istnienie wszelkich aspirantów, telefon odezwał się ponownie, a dyżurny przodownik zaprosił go do pokoju 23, na drugiej kondygnacji.

      Pokój był mały. Za to człowiek siedzący przy biurku duży. Na tyle duży, że siedział przy dwóch biurkach.

      – Chwedorczuk – przedstawił się.

      – Krupski, Karol, syn Józefa i Karoliny, z domu… – usłyszał w odpowiedzi.

      – Da pan spokój, jestem zmęczony, całą wojnę mam na głowie.

      Rzeczywiście, choć miał dobrze ponad dwa metry wzrostu i jakieś sto pięćdziesiąt kilo wagi, wyglądał na zmęczonego.

      – Odpoczywałem prawie przez tydzień, bo taki jeden, co go pan nie upilnował, zdzielił mnie w łeb. – Karol również nie był w najlepszym nastroju.

      – Policja to nie freblówka. Szczególnie nie kryminalna. A defensywę znajdzie pan piętro wyżej.

      – To oni jeszcze są? Bo jeśli mnie pamięć nie zawodzi, widziałem ich dwa tygodnie temu, jak spływali na wschód.

      – A ja zostałem. Chciał mi pan coś powiedzieć, czy tylko… głowę zawracać? – Aspirant uśmiechnął się kwaśno.

      Karolowi nagle zrobiło się przykro. Przykro mu było, że wybuchła wojna, przykro mu było, że leżał w szpitalu, przykro mu było, że umarł Piotrek, przykro mu było patrzeć na zmęczonego policjanta.

      – Dziesięć dni temu zaginął mój kolega, Piotr Malanowski. W zeszły wtorek znalazłem go w kostnicy, na Oczki, nie żył…

      – Taa… Wiem…

      – Nie mogłem się do pana dodzwonić…

      – No, zajęty byłem…

      – Poszedłem do starego mieszkania Piotrka i tam dostałem od bandziorów…

      – Aha, i co dalej… – bez większego zainteresowania powiedział policjant.

      – No i może coś mi pan opowie, bo kolejnych kilka dni spędziłem nieprzytomny w szpitalu.

      Chwedorczuk wstał, sięgnął do jednej z szafek wiszących na ścianie. Zmienił jednak zdanie, usiadł z powrotem na fotelu i wyciągnął rękę do szafki w biurku. Skrzywił się. Wstał raz jeszcze, przeciągnął się, aż kości strzyknęły, i usiadł. Sięgnął ponownie do szafki w biurku, poszperał, zaklął pod nosem, wyprostował się. Zastygł na chwilę w bezruchu, otworzył inne drzwiczki, w sąsiednim biurku. Wyjął szarą teczkę, jedną, drugą, trzecią. Dopiero czwarta znalazła jego akceptację. Położył ją na biurku, otworzył, przełożył kilka kartek i zaczął czytać.

      – Dnia dziewiętnastego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, o godzinie… bla, bla, bla… – Spojrzał na Karola. I wyjaśnił: – Raport żandarmerii, nic ciekawego. Bla, bla, bla… w ramach interwencji… dwóch dywersantów niemieckich, którzy odmówili złożenia broni… otworzono skuteczny ogień… dywersanci zostali zabici… bezpośrednio poszkodowanymi przez dywersantów okazali się Wójcik Józef, Krupski Karol, pobici tegoż dnia tępym narzędziem… O! To pana zainteresuje: dywersanci dysponowali też dokumentami Piotra Malanowskiego… bla, bla, bla… Sprawa zamknięta. Chciałby pan czegoś więcej?

      – Tak, poważnego traktowania.

      – Jak ma pan takie wymagania, to proszę się ożenić. Słyszałem, że teściowe traktują swoich zięciów bardzo poważnie…

      – Może sprecyzuję. – Karol się wykrzywił. – Chcę poważnego traktowania przez poważnych policjantów. Chciałbym się dowiedzieć, kim byli ci „dywersanci”, jaki mieli powód, aby zabić Piotrka, czego szukali w jego mieszkaniu, jak to wszystko jest między sobą powiązane. Chciałbym też wiedzieć, kto ich zabił i czy długo cierpieli. Śmiertelny postrzał w jelita byłby satysfakcjonujący…

      – Proszę pana, zacząłem pracować w policji… jeszcze przed wojną. Morderstwo w tym pięknym mieście zdarza się raz, dwa razy na tydzień. Mamy dużą wykrywalność, nie przeczę. W dziewięciu przypadkach na dziesięć mąż zabija żonę albo na odwrót. Jeśli zagadka jest bardziej skomplikowana, to możemy mieć jeszcze nadzieję, że do mordu doszło na Nalewkach, bo wtedy władze gminy wyciągają konsekwencje. Albo i nie wyciągają. Mnie to obojętne, sprawa o morderstwo trafia do mnie raz na kwartał i cieszę się, gdy ją zamykam. Tę zamknęła żandarmeria. A ja w tej chwili staram się zapanować nad tysiącem recydywistów, których jakiś idiota wypuścił z więzień i którzy znaleźli się w Warszawie. Akurat wtedy, gdy jest wojna. A teraz pan pozwoli, że wrócę do mojej pracy. Staram się ograniczyć gwałty, bo mężowie i ojcowie walczą na froncie. Proszę przyjąć moje kondolencje i przyjść po wojnie. A teraz żegnam… Do zobaczenia po wojnie.

      – Zanim wyjdę, proszę dać mi przynajmniej nazwisko tego, kto prowadził śledztwo ze strony wojska. Jeden to Łukowski, a ten drugi, ten od raportu?

      – Łukowskiego chwilowo nie ma, pojechał z Rómmlem, wróci, jak wygra wojnę. Teraz w mieście rządzi ekipa z Poznania. Zresztą my również

Скачать книгу