Скачать книгу

Nie patrzymy na siebie bezpośrednio, ale nie spuszczamy się też zupełnie z oka.

      Mój wzrok spoczywa na oprawionym w ramy sztychu z żaglowcem, prezencie od Constanze dla mnie i dla Philippa, wiszącym teraz w salonie. Nigdy go nie lubiłam i teraz pewnie pierwszy raz tak intensywnie mu się przyglądam. Stanowi dla mnie jakiś punkt zaczepienia w tej absolutnie nierzeczywistej sytuacji.

      Jest już późne popołudnie, wcześniej wykonałam kilka nerwowych telefonów. Przerażenie całą sytuacją jeszcze się spotęgowało. To nie będzie wcale takie łatwe, pozbyć się fałszywego Philippa, to było już dla mnie jasne. Szczególnie po tym, jak sama na oczach kamer uznałam w nim własnego męża. Bernardy, członek sztabu kryzysowego, z którym wczoraj zamieniłam kilka słów, po prostu mnie spławił. Oczywiście, że tożsamość Philippa została dogłębnie sprawdzona. Ale jeśli mimo to mam jakieś wątpliwości, to znajdzie czas na spotkanie ze mną w przyszłym tygodniu.

      Wątpliwości – tak naprawdę powiedział. Wątpliwości. Jakby szło tu o coś zupełnie nieistotnego, a nie o śmierć i życie. Hansen kazał powiedzieć, że go nie ma, a może rzeczywiście go nie było.

      I oto teraz stoimy, obcy i ja, i milczymy, podczas gdy ja zastanawiam się, jak będą wyglądać moje kolejne kroki. Naturalnie nie chcę policji w moim domu. Nie jesteśmy prawdziwymi celebrytami – ale jesteśmy bogaci i nie chciałabym, żeby prasa zwietrzyła coś, z czego mogłaby zrobić skandal i żerować na nim.

      Jest upalne popołudnie, pełnia lata, ja jednak mam gęsią skórkę. Zaciskam mocno zęby, żeby nimi nie szczękać. Wiązka promieni słonecznych wędruje leniwie przez szyby i ląduje na parkiecie. Patrzę na drobinki kurzu, które tańczą w świetle słońca jak elfy na leśnej polanie. Wolę się przyglądać im, niż patrzeć na obcego. Ta twarz, w której tkwią niepokojące oczy, jest w dziwny sposób piękna. Kto wie, co dzieje się w tej głowie, kto wie, czego te oczy się naoglądały. Cieszę się, że Leo nie ma w domu.

      – Muszę usiąść – mówi mężczyzna, wyrywając mnie z rozmyślań.

      Z irytacją przyglądam się, jak powoli, ostrożnie sunie przez pokój ku kanapie. Patrzy przy tym na mnie jak na zalęknione dziecko, którego nie chce jeszcze bardziej wystraszyć. W końcu opada na kanapę. Denerwuje mnie to, normalnie na tej kanapie leżę ja z Leo, oglądamy kreskówki albo filmy dokumentalne o meteorytach i dinozaurach. Obok sofy stoi bagaż, który obcy miał ze sobą. Średniej wielkości torba podróżna z ciemnobrązowej skóry, która naprawdę pomieścić mogła tylko to, co najpotrzebniejsze.

      W zasadzie postanowiłam sobie, że nie będę z nim więcej rozmawiać, ale nie umiem się opanować.

      – Czego pan ode mnie właściwie chce? Niech pan wreszcie powie – wyrywa mi się. – Hm? Co to ma znaczyć? Uważa pan, że to jest śmieszne?

      Mruga oczami.

      – W tej sytuacji nic nie wydaje mi się śmieszne, Sarah, wierz mi – odpowiada w końcu.

      Do szału doprowadza mnie sposób, w jaki wypowiada moje imię. Jakby sam fakt, że konsekwentnie zwraca się do mnie po imieniu, miał nas w jakikolwiek sposób do siebie zbliżać. Napełnia mnie to odrazą. Poza tym Philipp praktycznie nigdy nie mówił do mnie po imieniu, ale obcy nie może oczywiście tego wiedzieć. Wpatrujemy się w siebie. Nie wiem, czemu on brnie w te szarady, przecież to, że mnie nie zwiedzie, powinno być dla niego absolutnie jasne. Może to strach, że zostanie przeze mnie w jakiś sposób zdemaskowany, jeśli choć na sekundę wypadnie z roli. Może się boi, że go potajemnie nagrywam? Albo że ktoś mógłby go przypadkiem usłyszeć. Znowu zapada milczenie, ja w tym czasie próbuję ułożyć sobie w głowie jakiś plan. Czuję na sobie ciężar spojrzenia obcego.

      Wreszcie wstaje.

      – No dobra – mówi. – Baw się dobrze, robiąc te kawały przez telefon.

      Bierze swoją torbę i znika w kuchni.

      Stoję cichutko i nasłuchuję. Słyszę jego oddalające się kroki, zaraz potem zatrzaskujące się drzwi. Może powinnam za nim iść, ale ciało odmawia mi posłuszeństwa, czuję po prostu ulgę, że nie jestem już razem z nim w jednym pokoju. Serce wali mi w piersi, a potem moja tunelowa perspektywa nagle się rozszerza. Stoję w salonie, mrugam oczami. Tu kremowa kanapa z kremową poduszką na plamie po kakao, na tej kanapie siedzę często wieczorami z Leo. Tam fotel do czytania, obok drzewko pomarańczowe, które akurat kwitnie, wydając upojną woń, tam telewizor, zestaw stereo, regał z płytami Philippa, obok moje półki na książki. Tam parapet, zdjęcia rodzinne w ramkach, Leo, Philipp i ja. Szczypię się, robiąc to, wiem, że to strasznie głupie, czuję ból w ramieniu, wprawdzie jakby po znieczuleniu, ale jednak go czuję, tak jak podłogę pod stopami. To wszystko jest rzeczywiste, to naprawdę się wydarza, to nie jest jeden z moich koszmarów, nie ma drzwi, za którymi czai się groza, nie ma łomotu, żadnej zmory siedzącej mi na piersiach i spijającej mój oddech, nie obudzę się za chwilę z klejącymi się oczami, ale z uczuciem wielkiej ulgi. Nikt mnie nie obudzi. To dzieje się naprawdę, wszystko zależy tylko ode mnie.

      Wreszcie mogę się zastanowić poza zasięgiem wzroku obcego śledzącego każdy mój ruch. I od razu przychodzi mi do głowy rozwiązanie.

      Nie mogę oczekiwać pomocy od Bernardy’ego i Hansena, teraz już to wiem, ale co z tą wysoką blondynką, która na lotnisku dała mi swoją wizytówkę? Wygrzebuję z torebki ten niewielki kartonik. Widać na nim tylko jej nazwisko, Barbara Petry, i numer telefonu, jedno i drugie prostą, czarną jak smoła czcionką. Wykręcam numer, wstrzymuję oddech. Odbiera po drugim sygnale.

      – Barbara Petry.

      – Halo, tu Sarah Petersen.

      – Pani Petersen! – W jej głosie słychać zaskoczenie, pewnie powinnam trwać teraz w radosnym uniesieniu wywołanym powrotem męża, a nie zawracać jej głowę telefonami. – Jak mogę pani pomóc? – dorzuca.

      Muszę przełknąć ślinę, wręcz boli mnie gardło, tak jest suche.

      – Potrzebuję bardzo pilnie pomocy z pani strony – mówię. – Czy mogłaby pani wpaść do mnie na chwilę?

      – Czy coś się stało?

      Jak mam jej to powiedzieć, by potraktowała mnie poważnie?

      – Wiem, że to brzmi idiotycznie – mówię. – Ale ten mężczyzna, którego pani i wszyscy inni biorą za Philippa, to nie jest Philipp Petersen. Nie wiem, kto to jest, ale to nie jest mój mąż.

      W telefonie zapada na chwilę cisza. Spodziewam się, że zapyta, co się dzieje.

      – Już jadę – mówi zamiast tego.

      Dziękuję jej, czuję, jak do oczu napływają mi łzy ulgi, mrugam, żeby je odpędzić.

      – Ależ oczywiście – mówi Petry. – Po to tu jestem.

      Daje się słyszeć trzask, zaraz potem sygnał zajętości.

      Siadam na sofie i przyglądam się żaglowcowi w ramkach. Widzę niemal, jak statek porusza się na falach. Zamykam na moment oczy.

      Od razu mam w uszach krzyki fotografów. „Panie Petersen! Panie Petersen!” A potem głos Hansena. „Pani Petersen? Wszystko w porządku?”

      Moje myśli dryfują w nieokreślonym kierunku i przypominam sobie, że Philipp mówił do mnie „pani Petersen” zawsze wtedy, gdy go czymś zdenerwowałam, gdy jego zdaniem byłam znowu zbyt surowa lub zbyt poważna. Mnie za każdym razem doprowadzało to do szału, nie lubiłam mojego nowego nazwiska, nie potrafiłam się do końca przyzwyczaić do tego, że będę się teraz nazywać tak jak rodzice Philippa – nie jak moi. W kwestii, czy powinniśmy mieć wspólne nazwisko, długo nie mogliśmy dojść do porozumienia. Przed weselem

Скачать книгу